Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Ciacho1985 z miasteczka Jordanów Śląski / Wrocław. Mam przejechane 45438.83 kilometrów w tym 6642.79 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 16.55 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Nepomuki

Dystans całkowity:3380.70 km (w terenie 802.13 km; 23.73%)
Czas w ruchu:147:49
Średnia prędkość:15.39 km/h
Maksymalna prędkość:78.00 km/h
Suma podjazdów:22713 m
Suma kalorii:19406 kcal
Liczba aktywności:86
Średnio na aktywność:39.31 km i 2h 41m
Więcej statystyk
  • DST 7.92km
  • Teren 7.92km
  • Podjazdy 259m
  • Aktywność Wędrówka

Broumovske Steny.

Niedziela, 4 stycznia 2015 · dodano: 04.01.2015 | Komentarze 0

Po powrocie z pracy w piątek rzuciłem do Justki luźne: "jedziemy gdzieś w góry?". Z chęcią, tylko co, jak, gdzie, z kim i tak dalej... Szybka "akcja" na niebieskim portalu społecznościowym i uzbierała się ekipa czterech osób- Justka, ja, Kinga i Michał. Jako miejsce docelowe Michał wybrał Broumovske Steny i tak zostało.
Spotkaliśmy się więc rano przy Dworcu Głównym, zapakowaliśmy się w auto i ruszyliśmy w stronę Czech.
Na miejscu miło przywitał nas śnieg (taki prawdziwy, puszysty, świeży i się klejący!); wypakowaliśmy się z samochodu i ruszyliśmy na szlak. Zbyt wiele do wyboru nie było, więc padło na czerwony pieszy. Widać było, że od przynajmniej doby jesteśmy jedynymi piechurami tutaj, bo szlak nie przetarty.
Pogoda dopisała (sporo słońca, trochę wiatru, temperatura oscylująca w okolicach zera z lekką przewagą delikatnych minusów), do tego naprawdę fajny szlak- pomijając pierwszą wspinaczkę dla nabrania wysokości, reszta bez szału; było kilka kondycyjnych i "technicznych" podejść, ale każdy bez problemu dał radę. Cieszył śnieg, pogoda, a dziewczyny dodatkowa atrakcja w postaci zjazdu na pelerynce przeciwdeszczowej przy każdej możliwej okazji ;)
Nie przeszliśmy całego czerwonego szlaku, bo wypadało wrócić o sensownej porze do auta, więc w pewnym momencie zawróciliśmy; powrót częściowo "naszym" przetartym szlakiem, a częściowo lżejszą trasą rowerowo- narciarską.
W przybytku, na parkingu którego zostawiliśmy auto (uroczo nazwane "Ameriką") zjedliśmy czosnkową polewkę, z Justynką uraczyliśmy się Opatem warzonym w Broumovie i spokojnie wróciliśmy do domu.
Fajna wycieczka, ciekawa odskocznia od rowerów; towarzystwo dopisało, pogoda również; chill w sam raz na niedzielę :)
Każdy zadowolony, nawet nieco lekko zmęczony ;)

Spodnie narciarskie, koszulka termoaktywna, polar o gramaturze sto, a nim trzysta pięćdziesiąt, lekki buff, do tego buty Shimano SH- 91, lekka czapka i rękawiczki spokojnie wystarczyły, żeby zapewnić komfort termiczny. Nie było ani za zimno, ani też za ciepło. Nie było też mokro, mimo częstych spotkań ze śniegiem ;)























































Na Singltreka.

Niedziela, 9 listopada 2014 · dodano: 12.11.2014 | Komentarze 0

Długi weekend nadszedł... Ponieważ na dworze ciągle ciepło, to szkoda było spędzać czas w mieście. Dwa tygodnie temu byliśmy w Novym Mescie na Singltreku, żeby zamknąć sezon wyjazdowy, ale po prostu szkoda było takiej pogody.
Załatwiliśmy sobie wolne na poniedziałek, w niedzielę zapakowaliśmy busa i bez pośpiechu ruszyliśmy.
Po drodze zrobiliśmy sobie postój w Lwówku Śląskim na zwiedzanie i jedzenie.









































Po zjedzeniu pizzy w "Kuźni 1755" (całkiem sympatycznie i stosunkowo niedrogo) ruszyliśmy do busika i ruszyliśmy dalej, bo zaczęło się już ściemniać. No a kawałek drogi jeszcze był przed nami.
Było już całkiem ciemno, kiedy dojechaliśmy na parking przy Singltrek Centrum. Byliśmy tam sami, więc urządziliśmy sobie wnętrze auta bardziej przytulnie; ja poczytałem bikeBoard'a, Justynka robiła na szydełku firanki do busa i tak nam minęła reszta wieczoru...












  • DST 40.36km
  • Teren 35.00km
  • Czas 03:07
  • VAVG 12.95km/h
  • Podjazdy 748m
  • Sprzęt [R.I.P] Canyon Nerve AL+
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Jesienne Rychlebské stezky.

Niedziela, 5 października 2014 · dodano: 05.10.2014 | Komentarze 0

W nocy było jednak dużo zimniej, niż się tego spodziewaliśmy i mimo mat i śpiworów zwyczajnie zmarzliśmy. Bus jednak nie jest do końca szczelny ;) Trzeba było wziąć jednak namiot- tam łatwiej się zagrzać :)



Mieliśmy wstać o siódmej, ale nam nie wyszło i wyjrzeliśmy z busa dopiero o dziewiątej... Spokojnie, bez pospiechu się zebraliśmy, zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy kawę i ruszyliśmy na szlak wzdłuż Czarnego Potoku.





















Po przejechaniu pierwszego trailu wróciliśmy na parking przy infocentrum, gdzie dojechał już Kamil z rodzicami i Aśką; pozostało im tylko czekać na Kamila brata z kolegą. Trochę poczekali, a zanim wyruszyli na szlak minęło jeszcze trochę czasu, bo chłopaki chcieli w Centrum wypożyczyć rowery.
My w tym czasie raczyliśmy się Holbą :)



W końcu udało się wszystkim zebrać i sporą ekipą ruszyliśmy, przez Trail dr. Wissnera, na SuperFlow.
Ostatnim razem, gdy podjeżdżałem Wissnera, wyszło około osiemdziesiąt procent tego, co podjechałem, a dwadzieścia prowadziłem. Dziś podjechałem całość (poza jednym kilkumetrowym odcinkiem, gdzie tylne koło się poślizgnęło na kamieniu i ciężko było ruszyć pod górę...)! Pierwszy raz od nie wiem kiedy na podjeździe zarówno damper jak i przedni amortyzator przełączyłem na funkcję Climb i Talasem skróciłem skok do 130mm- może to pomogło, a może góry w Chorwacji. Nie wiadomo :)





W końcu dojechaliśmy do wjazdu na SuperFlow...





Traska znana, ale dziś był tylko flow, bez super. Trochę za dużo mokrych i śliskich kamieni i korzeni i liści. Do tego czuć, że pod koniec sezonu trasa trochę jest rozjeżdżona przez tysiące opon... W każdym razie było całkiem nieźle i szybko :)





Po zjeździe z powrotem na parking, szybka zupka, pakowanie się i do domu. :)
Fajnie było w końcu pojeździć po górkach w terenie na Canyonie... Szkoda, że to już końcówka sezonu wyjazdowego...



Po drodze w Biernacicach figura Nepomucena przy dworku, nad strumykiem.










  • DST 187.93km
  • Czas 10:38
  • VAVG 17.67km/h
  • VMAX 78.00km/h
  • Podjazdy 1505m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Moravičany- Mikolin (PL). Dzień osiemnasty.

Niedziela, 21 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Wstaliśmy tuż po siódmej i szybko się zebraliśmy, bo gonił nas dług do oddania naturze ;) A że u pana gospodarza na obejściu nie bardzo było jak i gdzie, to trzeba było jechać.



Postój na śniadanie zrobiliśmy sobie w Třeštinie pod przyjemną wiatką :) Kanapki z pasztetem i pomidorem oraz chińszczyzna spokojnie wystarczyły, żeby się zapchać.







W Sudkovie zatrzymaliśmy się na Litovela Gustava i ruszyliśmy dalej. Po drodze pełno przydrożnych dzikich jabłoni... Mniam :)



























Kolejny postój na pięćdziesiątym kilometrze, w Hanušowicach przy browarze Holby w restauracji połączonej z muzeum. Można dobrze wypić, wyśmienicie zjeść, a do tego pooglądać co nieco i zakupić kufelek. ;)













Cały szlak, którym jechaliśmy (numer pięćdziesiąt jeden) jest naprawdę w porządku. Omija większe drogi prowadząc przez wioski- bardzo przyjemnie, do tej pory w miarę płasko i malowniczo. Stąd jednak ruszymy główniejszą drogą, bo chcielibyśmy o zmroku przekroczyć granicę z Polską, a szlak rowerowy trochę za bardzo do tej granicy kluczy... Patrząc na mapę- może się uda, bo od tej pory zaczynają się większe górki i będzie trochę wspinaczki.
Był plan, żeby odwiedzić brata- kuracjusza w Lądku Zdroju, ale trochę to bez sensu, bo zajechalibyśmy pod wieczór, wypili po piwie, Maciek poszedłby do ciepłego sanatoryjnego pokoiku, a a my zostalibyśmy z ręką w dupie w Lądku ;)
Do rzeczy- przy browarze, z okazji niedzieli i dnia naszego "dnia ryby", wzięliśmy po... steku z pieczonymi ziemniaczkami  i ciemnym sosem pieprzowym... :)
Po takim obiadku, przykrytym jasną i ciemną Holbą, powstał pomysł ,żeby dojechać stąd do Mikolina na raz. Do granicy z Polską mieliśmy jeszcze jakieś trzydzieści kilometrów, a od granicy dobre osiemdziesiąt. Najbardziej przerażały i "stopowały" nas góry w okolicach Jesenika; do tego dochodziła piętnasta i nie wiedzieliśmy czy się uda. Stwierdziliśmy więc, że najpierw dojedziemy do Jesenika, potem do Głuchołaz i zobaczymy, co dalej.
Przed Jesenikiem mieliśmy długą i mozolną wspinaczkę na przełęcz, ale za to stamtąd już tylko długi i szybki zjazd właściwie aż do samej granicy.







Po minięciu granicy i przywitaniu się z Polską wspięliśmy się do Głuchołaz. W miasteczku chwila na szybką kawę na Orlenie i utwierdzenie się w przekonaniu, że... dojedziemy dziś do końca. Na licznikach pękła nam już setka, a jeszcze kawał drogi przed nami. Na dodatek w ciemności. Żeby tego było mało, to jeszcze przed Nysą nieźle się rozpadało. Czyli komplet.
Całe szczęście ten odcinek Polski jest płaski; poza tym chęć powrotu była przeogromna, toteż mało kiedy z liczników schodziło dwadzieścia, dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę.
W Nysie trochę się pogubiliśmy, ale pomogło nam zdjęcie mapy ze stacji benzynowej. Chcąc nie chcąc kawałek musieliśmy przejechać krajówką numer czterdzieści sześć, co do najprzyjemniejszych nie należało.
W końcu z głównej drogi na Grodków.
W miasteczku Justynkę dopadł kryzys i musiała coś zjeść. Jedyne, co udało nam się znaleźć, to bar, w którym podstarzali panowie oglądali finał siatkówki Polska- Brazylia.
W barze nie mieli nic do jedzenia, więc pozostało nam wzmocnić się zimną laną Tatrą... ;)



Upewniliśmy się jeszcze co do drogi i ruszyliśmy dalej. Pozostało już tylko lekko ponad trzydzieści pięć kilometrów, było chwilę po dwudziestej drugiej, mieliśmy za sobą dwa zmoknięcia, ale było już tak blisko...



Minęliśmy Lewin Brzeski, Skorogoszcz i kilka minut po północy zameldowaliśmy się u Teściów w Mikolinie :)



Przy okazji Justynka pobiła swoją życiówkę- sto osiemdziesiąt kilometrów jednego dnia.
W domku kolacja, naleweczka z czarnego bzu i do łóżeczka spać... :)
Jutro dzień przerwy na pranie, ogarnięcie się, wysuszenie namiotu. W wtorek z rana wystartujemy na ostatni siedemdziesięciokilometrowy odcinek do Wrocławia.



Dzisiejsze Nepomuki:














  • DST 83.37km
  • Teren 8.00km
  • Czas 05:46
  • VAVG 14.46km/h
  • VMAX 53.00km/h
  • Podjazdy 509m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Alojzov- Moravičany. Dzień siedemnasty.

Sobota, 20 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0


Szybka pobudka, pakowanie i ruszamy. Na początek do "centrum" Alojzova na kawę i śniadanie.









Stąd wylądowaliśmy, trochę naokoło, w Mostovicach, gdzie mieliśmy wczoraj szukać noclegu. Okazało się, że trochę po ciemku się pogubiliśmy i gdzieś zjechaliśmy z założonej drogi. Trudno, bywa...
Z Mostovic pojechaliśmy prosto do Prostejova poszukac serwisu rowerowego, bo kolejne szprychy pękały (w tej chwili byłem już bez czterech...). W pierwszym serwisie było ciężko się z panem dogadać- cały czas twierdził, że jest sobota, a w soboty nie ma mechanika. Na nic zdawało się tłumaczenie, że potrzebujemy tylko kluczy... W każdym razie pan pokierował nas kilometr dalej, gdzie był kolejny sklep. Po próbie wytłumaczenia czy raczej pokazania panu za ladą, w czym jest problem, ten od razu wziął koło (niecierpliwie czekając, aż odepnę wór i sakwy), porwał koło na zaplecze i odkręcił kasetę.
Powymieniałem szprychy i zacząłem centrować; podczas prostowania pękła kolejna szprycha... I znów- zdejmowanie koła odkręcanie kasety (tym razem na patencie, żeby nie zajmować czasu sklepowemu) i znów centrowanie. W końcu się udało.











Pojechaliśmy do centrum na gyrosa i trochę pozwiedzać, bo miasto ładne.
Z Prostejova prostą drogą dojechaliśmy do Litovela- prosto do źródełka pysznego piwa :)























W Centrum Informacji Turystycznej w Litovelu Justynka dorwała mapę, na której jest poprowadzona trasa rowerowa aż do granicy, do Głuchołaz. Podobno cała nieźle oznaczona, asfaltowa o takimi trochę bocznymi drogami; zaoszczędzi nam to stresów takich, jak wczoraj, gdy po ciemku jakiś debil wyhamował tuż przed Justką.
Dziś spokojnie wyjedziemy trochę za Litovel, zrobimy jakieś piwne zakupy na wieczór (jedzenie mamy jeszcze z zapasu zrobionego w Słowenii :)) i poszukamy noclegu. Dziś, po wczorajszej nauczce, poszukamy go "po jasności", a według mapy nie powinno to być trudne.
Jutro spokojnie powinniśmy dojechać do granicy z Polską, a w poniedziałek pod wieczór dotrzeć do Mikolina.
Uraczeni i rozleniwieni loitovelskim piwem w końcu ruszyliśmy szlakiem rowerowym w kierunku jeziorek niedaleko Morvičanów.





Z noclegu nad jeziorkami nic nie wyszło, bo były mocno nieprzystępne dla ludzi. Postanowiliśmy podjechać do następnej wioski i zapytać o nocleg, gdzie miły pan z ostatniego gospodarstwa stwierdził ,że u niego, to nie bardzo, ale wystarczy przejechać lasem dwa kilometry i w następnej wiosce "można u wszystkich".
Przejechaliśmy tym lasem z duszą na ramieniu, bo nie dość, że się ściemniało, to las wyjątkowo nieprzyjemny (ze złowieszczym hukaniem sowy...) W końcu udało dojechać się do "następnej wioski", czyli jakiegoś dziwnego domku pośrodku niczego. I nie były to dwa kilometry, a przeszło cztery... Jedna droga od niego prowadziła dalej w las, a druga "droga" na tory kolejowe. Wybraliśmy ta drugą, bo lepiej do światła ;) Kawałek jeszcze musieliśmy przejść wzdłuż torów i dotarliśmy na stację kolejową w Moravičanach. Było już ciemno, a miejsca na nocleg nadal nie było. Chcieliśmy raz jeszcze spróbować noclegu na plebanii, ale poza samym kościołem nie znaleźliśmy nic.
Chwilę pobłądziliśmy po miasteczku i spróbowaliśmy raz jeszcze "na gospodarza". Tym razem miły pan nie miał nic przeciwko, nawet wyszedł z dziećmi z domu, żeby nam potowarzyszyć przy rozkładaniu namiotu (dziewczynka dzielnie świeciła i skutecznie oślepiała latarką ;)).
Akurat, gdy weszliśmy do namiotu zaczęło kropić. Najważniejsze, że sucho nad głową, jest gdzie spać i jest w miarę bezpiecznie. Jutro zobaczymy, co dalej.





Dzisiejsze Nepomuki:
















































  • DST 117.45km
  • Czas 07:43
  • VAVG 15.22km/h
  • VMAX 56.00km/h
  • Podjazdy 1923m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Breclav- Alojzov. Dzień szesnasty.

Piątek, 19 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0



Noc wyjątkowo spokojna, a poranek piękny i słoneczny :)



Zgodnie z tym, co pani z hotelu obiecaliśmy- chwilę po siódmej namiotu już nie było, a my spokojnie robiliśmy kawę na ławeczce nieopodal hotelu.







Przez Velke Bilovice dojechaliśmy do Čejkovic, gdzie zatrzymaliśmy się na piwko i jedzenie (w końcu normalne ceny!).



















Stamtąd do Kyova, gdzie wskoczyła kolejna przerwa na piwko...











Późnym popołudniem dojechaliśmy do Vyškova, żeby zrobić piwne zakupy na wieczór. Mieliśmy też zacząć pomału szukać noclegu...







Zaczęło się robić ciemno, a jechaliśmy trochę nieprzyjemną drogą- nieoświetloną i z szybko jeżdżącymi kierowcami. W końcu z głównej drogi odbiliśmy w boczną na Určice, mając nadzieję, że dojedziemy do Mostovic, gdzie jest jeziorko i teoretycznie dwa kempingi. Niestety od Určic zaczął się dłuuuugi i męczący podjazd; ciemność i zmęczenie wcale nie pomagały, więc przed samym Alojzovem, na szczycie podjazdu, rozbiliśmy namiot w polnych krzakach. Dzisiejszego dnia było po prostu dość.
Dupa coraz bardziej boli, do tego poszły dziś dwie kolejne szprychy, tym razem od strony kasety, więc bez bata i klucza sam nic nie zdziałam. Czas znaleźć serwis.



Jedynym, dla mnie, pocieszeniem są Nepomucenowe "żniwa". W prawie każdej wiosce jest jakaś figura przedstawiająca tego świętego:










































  • DST 70.52km
  • Czas 04:45
  • VAVG 14.85km/h
  • VMAX 62.00km/h
  • Podjazdy 759m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Spielfeld- Feldbach; Bernhardsthal- Breclav (CZ). Dzień piętnasty.

Czwartek, 18 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Jak dla mnie jedna z najniespokojniejszych nocy podczas tej podróży. Nie dość, że głupie sny co i rusz miałem, to całą noc dookoła namiotu kręciły się jakieś zwierzaki...
Ja słyszałem dziki, sarny i inne kuny, a Justynka wyobrażała sobie kaczki i żaby. Ona spała nad wyraz spokojnie, ja całkowicie odwrotnie.
Poranna kawa, zbieranie się i ruszyliśmy chwilę po ósmej; było jeszcze mgliście i dżdżyście, ale jechać trzeba.













Bez mapy wcale nie jest to takie łatwe. Co chwila się gubiliśmy w wioskach, żeby trafić na jakąś główniejszą drogę, która (jak nam się wydawało...) prowadziła w założonym przez nas kierunku.
Słoweńskie podjazdy rzędu osiemnastu procent to nic, w porównaniu z tym, z czym przyszło nam się mierzyć w Austrii. Jedno jest pewne- gdy widzisz PRO kolarza, w PRO ubranku, na PRO rowerze, to nie jedź tą drogą...
Po jednym ze sztywnych podjazdów, na szczycie wzniesienia, zatrzymało się z ciekawości dwóch sympatycznych Austriaków, którzy chcieli wiedzieć co my tu robimy i gdzie jedziemy. Przy okazji dysponowali mapą i pokazali nam, którędy najlepiej jechać, żeby było jak najmniej górzyście... Dość rozbieżny mamy pogląd dotyczący "jak najmniej".



W Sankt Stefan im Rosenthal zrobiliśmy postój przy Billi na małe zakupy i drugie śniadanie...





Dość fajnym już tempem dojechaliśmy stamtąd do Feldbach, żeby gdzieś kupić mapę tej nieszczęsnej Austrii. Już przed samym wjazdem spotkała nas niemiła niespodzianka- droga, którą mieliśmy jechać dalej (według miłych Austriaków) okazała się być drogą ekspresową, bez możliwości wjazdu rowerem...
Skierowaliśmy się więc do centrum, z trudem odnaleźliśmy księgarnię (z bardzo miłą panią ekspedientką!) i nie mogliśmy zdecydować się na mapę. Ogólna Austrii była w takiej skali, że nie było na niej połowy miejscowości, a na innej- dokładniejszej- nie byliśmy jeszcze w jej zasięgu (za to obejmowała Czechy i kawałek Polski aż po Wrocław).
Po przeanalizowaniu obu map stwierdziliśmy, że... przejazd rowerem przez tą część Austrii jest bezsensownym przedsięwzięciem. Nie chodzi o ilość pasm górskich do przejechania, o stromiznę podjazdów, bo z tym jakoś byśmy sobie poradzili (choć ciut dłużej by to trwało...). W końcu już niejeden podjazd już za nami...
Głównym problemem okazało się to, że połowa dróg, to autostrady, drogi ekspresowe bądź szybkiego ruchu, gdzie rowerem nie wolno nam jechać. Żeby trafić na jakąś sensowną drogę w interesującym nas kierunku cały czas musielibyśmy bezsensownie nadrabiać drogi. A szczerze trzeba przyznać, że dziś upływa drugi tydzień naszej tułaczki i pozostał nam już tylko tydzień do założonego powrotu do Polski.
Dziś na przykład, do Feldbach, wyszło nam przeszło sześćdziesiąt dwa kilometry, a właściwie żaden z tych kilometrów nie przybliża nas w kierunku domu, tylko na wschód, w stronę drogi, którą (do pewnego momentu) moglibyśmy jechać na północ.
Dlatego też w Felbach kupiliśmy bilety na pociąg do Wiednia, bo bez sensu jechać na siłę i tracić czas. Tym bardziej, że Austria w ogóle nas nie bawi. Wszędzie tylko kukurydza i dynie. Ludzie niby mili, ale to nie to, co Słowenia.
To, że starsi ludzie nie mówią i nie rozumieją po angielsku, to jestem w stanie zrozumieć; ale młoda dziewczyna pracująca w sklepie z książkami (nie, nie w księgarni...) na pytanie o mapę Austrii robi dziwną minę, nadstawia ucho i krzyczy "heee?!", jak dziadek Eustachy, to sorry, ale nawet ja już lepiej ogarniam angielski.
Za czterdzieści cztery euro kupiliśmy bilety na dwie osoby i dwa rowery, ważny w określonych składach do trzeciej nad ranem jutro...
W międzyczasie doszliśmy do wniosku, że wcale nie musimy wysiadać w Wiedniu, tylko spokojnie możemy dojechać do jak najbliższej miejscowości graniczącej z Czechami. Padło na Bernhardsthal, stamtąd do granicy i jesteśmy w Breclav.
Trochę dziwnie nam ta Austria wyszła, ale to głównie za sprawą braku planu na powrót i trochę naszego nieogarnięcia. Tak teraz, siedząc w pociągu, myślę sobie, że  w ogóle nie mieliśmy planu powrotnego :) Początkowo miała być część Chorwacji, Bośni i Hercegowiny, Serbia, powrót pociągiem może z Bratysławy; potem z kolei była opcja, że z Chorwacji zahaczymy o Bośnię pomijając Serbię i wrócimy do Chorwacji, a stamtąd... nie wiadomo. Stanęło na pierwotnym planie, że zrobimy wybrzeże Chorwacji, ale jakoś tak za bardzo po macoszemu podeszliśmy do tematu "jak wrócić?". :)
W każdym razie wyszło nieźle- Austrię robimy "na raz" i co z tego, że nie rowerem? Zaoszczędzony czas poświęcimy na Czechy, gdzie piwo tańsze i już bardziej "swojsko" jest. A i czas na spokojnie będzie na to, żeby odwiedzić Justynki rodziców w Mikolinie.
Póki co- austriackie pociągi są naprawdę szybkie, punktualne i całkiem ładne. A co dla nas najważniejsze- KAŻDY przystosowany do przewozu rowerów.















Po ponad pięciu godzinach jazdy pociągiem, o dwudziestej drugiej trzydzieści, wysiedliśmy w Bernhardsthal. Stąd do granicy z Czechami zostało nam jeszcze niecałe dziesięć kilometrów do przepedałowania, żeby znaleźć się po właściwiej stronie mocy ;)
Było już późno, my zmęczeni podróżą, więc długo nie szukaliśmy miejsca do spania. Przy jednym z przygranicznych hoteli był ładny i czysty sosnowy las; Justka podeszłą do pani w recepcji i zapytała czy możemy się tam rozbić na jedną noc- nie było najmniejszego problemu. Warunek był tylko tak, żebyśmy się zebrali koło siódmej rano. Idealnie.
Kolacji już nie robiliśmy, bo nam się nie chciało. Rozpakowaliśmy tylko to, co najpotrzebniejsze, spisaliśmy liczniki i poszliśmy spać.
Długo oczekiwane Czechy- hurrra! :)
Do Austrii wrócimy, ale w Alpy ;)
A podróż pociągiem potrafi zmęczyć bardziej, niż rowerem.










  • DST 98.53km
  • Czas 06:05
  • VAVG 16.20km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Podjazdy 677m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Ljubljana- Vojnik. Dzień trzynasty.

Wtorek, 16 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Wstaliśmy szybko, żeby przed resztą osób z pokoju zdążyć się ogarnąć i wziąć prysznic. Potem posiedzieliśmy chwilę przy kawie na kompie hostelowym, żeby zobaczyć jak mniej więcej jechać dalej. Niestety, ale ostatnia mapa, jaką dysponowaliśmy, to ogólna Bałkanów w skali 1:750000; czyli słabo trochę, bo stolica zaznaczona jest niewielką kropką i nie ma większości wiosek i niektórych dróg (autostrady już nas nie interesują ;)).
Po ogarnięciu- jako tako- trasy poszliśmy na śniadaniowe zakupy. Po śniadaniu poszliśmy jeszcze do Centrum Informacji Turystycznej po pocztówki, bo mieli tam najładniejsze i w najlepszych cenach. Następnie powrót do hostelu, dopakowanie się, wymeldowanie i w trasę.















Przed tym jednak wymieniłem jeszcze jedną szprychę, która wczoraj pękła na jednym ze zjazdów. Jeszcze jedno warto wspomnieć przy okazji Słowenii i samej Ljubljany- właściwie nie ma tu problemu ze znalezieniem sklepu rowerowego- to po pierwsze; po drugie: niedaleko hostelu był sklep ze sprzętem outdoorowym, w którym bez problemu dostaliśmy kartusz do kuchenki. Żeby było zabawniej- większy kupiliśmy tu za mniejsze pieniądze niż kosztują w Polsce...
Wyjazd z miasta oczywiście sprawił nam problem, prawie wjechaliśmy na autostradę, trochę pobłądziliśmy, trochę sprawę uratował pan ze sklepu wspinaczkowego, a trochę ze stacji paliw. W każdym razie w końcu udało się i po osiemnastu kilometrach pożegnaliśmy się z Ljubljaną.
Dzisiejszy dzień mniej był dla nas łaskawy- do blisko pięćdziesiątego kilometra, do Trojane, cały czas pod górkę, do tego jeszcze uporczywy wiatr w gębę. Dopiero za Trojane, za górami, zostawiliśmy chmury, wiatr i podjazd i tempo jazdy wzrosło. W końcu też pojawił się cień szansy na to, że cokolwiek ujedziemy w stronę Maribora.





















Przed Celje droga zaczęła trochę nam się komplikować, bo na głównej był zakaz dla rowerów i trzeba było kluczyć dojazdami po wioskach... W końcu się udało- dojechaliśmy do centrum i od tego momentu pozostało "tylko" znaleźć miejsce na nocleg.



Przez leniwy poranek i późny start (po dwunastej...) szybko zrobiło się ciemno, co nie ułatwiało sprawy. Wiedzieliśmy tylko, że musimy odbić w stronę miejscowości Vojnik. Gdy w końcu odszukaliśmy właściwą drogę zrobiło się już całkiem ciemno. Połowy wiosek na naszej mapie nie było,a ciemne pobocze nie pomagało szukania kawałka ziemi na namiot. Postanowiliśmy spróbować "na gospodarza", ale nie udawało się znaleźć niczego "odpowiedniego".
Po drodze, mimo ciemności, udało się wypatrzeć figurę świętego Jana Nepomucena w Škofija Vas.



Po dojechaniu do Vojnik zobaczyłem sporych rozmiarów kościół i zapytałem Justynki czy może by tak nie zapytać o nocleg na plebanii... Spróbowaliśmy i okazało się, że... nie ma żadnego problemu. Tutejszy ksiądz sam urzęduje w tej parafii, nikt mu nie pomaga, ma miejsce...
Chcieliśmy jedynie kawałek miejsca w ogrodzie, a ten zaprosił nas do środka, pokazał pokój, łazienkę... Do tego nakarmił i napoił (przepysznym!!!) białym, idealnie schłodzonym winem. :)
Przy "okazji" załapaliśmy się na pogaduchy młodych małżeństw, bo takowe akurat miały tam miejsce... Poznaliśmy więc kilka słoweńskich par, poopowiadaliśmy skąd, dokąd, dlaczego, jak, że to nasza podróż poślubna i tak dalej... Były też pytania o wiarę, o Polskę...
Bardzo sympatyczne miejsce i okoliczności.
Jutro w planie przekroczenie granicy z Austrią.








  • DST 50.45km
  • Teren 13.00km
  • Czas 02:40
  • VAVG 18.92km/h
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Do Miłocic.

Sobota, 23 sierpnia 2014 · dodano: 25.08.2014 | Komentarze 0

Tydzień po naszym ślubie i weselu, przyszedł czas na wesele Ewy i Dominika; co prawda ślub mieli dwa tygodnie wcześniej, ale świętować można zawsze ;)
Formuła zupełnie inna, niż u nas- las, ognisko, leśniczówka. Czyli fajnie.

W okolicach południa zapakowaliśmy sakwy i ruszyliśmy do Miłocic, gdzie Dominik wynajął na imprezę leśniczówkę "Hubertówkę".
Trasa fajna i przyjemna- cały czas asfalt, wiatr w plecy, więc tempo nie najgorsze, do tego przyjemnie ciepło i słonecznie; taki przedsmak podróży poślubnej po Bałkanach ;)
I tak sobie radośnie pedałowaliśmy przez Dobrzykowice, Nadolice, Miłoszyce, Jelcz- Laskowice...





W Minkowicach Oławskich, teoretycznie ostatniej miejscowości na "trasie", zahaczamy o sklep, żeby uzupełnić zapas piwa. Przy okazji też odnajdujemy stary, opuszczony i mocno nadgryziony zębem czasu kościół pw. św. Jana Nepomucena...



Za Minkowicami Oławskimi skręcamy w stronę Miłocic.
Tu trochę nam nie poszło, bo Justynka, choć była tu z Dominikiem wcześniej, to nie do końca pamiętała trasę; ja źle obczaiłem mapę dojazdu zamieszczoną przez Domina na niebieskim portalu; na dodatek współrzędne "Hubertówki" podane przez Dominika nie do końca zgrały się z naszą mapą...
Trochę więc pobłądziliśmy po okolicznych piaszczystych (!?) lasach (co z sakwami wypełnionymi po brzegi butelkami ze złotym trunkiem wcale do najłatwiejszych nie należało...), żeby po przeszło godzinie (i nadkładając blisko piętnaście kilometrów) znaleźć się w miejscu przeznaczenia. Zupełnie gdzie indziej, niż się tego spodziewaliśmy.

Na miejscu trochę przeszły nam nerwy, więc można było spokojnie wyrównywać poziom alkoholu we krwi do zastanych przy ognisku osób... ;)
Nie wdając się w szczegóły- było naprawdę fajnie. Ognisko, śpiewy i takie tam inne ;)










Kategoria Diamant, Nepomuki


  • DST 54.04km
  • Teren 6.50km
  • Czas 03:04
  • VAVG 17.62km/h
  • Podjazdy 304m
  • Sprzęt [R.I.P.] Szybki
  • Aktywność Jazda na rowerze

Ze Ślężą w tle; dzień pierwszy.

Sobota, 5 lipca 2014 · dodano: 06.07.2014 | Komentarze 0

Z uwagi na to, że weekend zapowiadał się pogodnie, długo zastanawialiśmy się, gdzie można by pojechać. Miały być góry, ale na dwa dni, to trochę słabo się opłacało, bo wszędzie trzeba by dojechać pociągiem, potem nim wrócić, a to wszystko kosztuje... A przez dwa dni za wiele byśmy nie pojeździli, bo zawsze trzeba by wrócić gdzieś, gdzie pociągi jeżdżą...
Potem plan, że jak ciepło, to gdzieś nad wodę... Koniec końców stanęło na Chwałkowie i kamieniołomach.
Przy okazji, dość spontanicznie, dołączyli Adam i Magda.
Trasa głównie szosami (poza jednym niewdzięcznym skrótem ;)), w tempie bardzo spokojnym; właściwie całość drogi pod wiatr.
Była przerwa na piwko w Tyńcu, było zbieranie czereśni z przydrożnych drzew, popołudniowa kąpiel w kamieniołomie; do tego autem odwiedzili nas na miejscu Kasia z Grzesiem (i przy okazji zaopatrzyli ;)). A dzień zwieńczyło ognisko, piwo i mocniejsze trunki :)

Szybki z "bagażnikiem" się sprawdził, choć na dłuższy wypad konieczny będzie inny rower- taki, w którym normalnie będzie można sakwy założyć...












































Flag Counter