Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Ciacho1985 z miasteczka Jordanów Śląski / Wrocław. Mam przejechane 46545.83 kilometrów w tym 6832.79 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 16.59 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Diamant

Dystans całkowity:6657.53 km (w terenie 714.67 km; 10.73%)
Czas w ruchu:378:51
Średnia prędkość:16.69 km/h
Maksymalna prędkość:78.00 km/h
Suma podjazdów:24093 m
Suma kalorii:948 kcal
Liczba aktywności:233
Średnio na aktywność:28.57 km i 1h 42m
Więcej statystyk
  • DST 26.99km
  • Czas 01:26
  • VAVG 18.83km/h
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze

W końcu do pracy! :D

Poniedziałek, 29 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Po prawie miesiącu nieobecności w końcu w pracy...
Dużo zmian- wszystko po remoncie, nowe stanowisko pracy i takie tam :)
Miło!
Kategoria Diamant, Praca, Wrocław


  • DST 72.23km
  • Czas 04:21
  • VAVG 16.60km/h
  • Podjazdy 194m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Mikolin- Wrocław. Dzień dwudziesty. Ostatni.

Wtorek, 23 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 2

Przed trzynastą ruszyliśmy w stronę Wrocławia, najprostszą z możliwych dróg, czyli krajówką numer dziewięćdziesiąt cztery. Szczerze powiedziawszy, to najgorszy z dotychczasowych odcinków- wyjątkowo zimno, do tego cały czas (CAŁY CZAS!) pod okrutny wiatr.
Po drodze odwiedziliśmy rodzinę w Brzegu i Radwanicach i w okolicach dwudziestej zameldowaliśmy się w domu, ku wielkiej ucieszcze kotów i naszej :)







O jakieś podsumowanie całej naszej poślubnej podróży z pewnością się pokuszę. Niedługo :)






  • DST 187.93km
  • Czas 10:38
  • VAVG 17.67km/h
  • VMAX 78.00km/h
  • Podjazdy 1505m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Moravičany- Mikolin (PL). Dzień osiemnasty.

Niedziela, 21 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Wstaliśmy tuż po siódmej i szybko się zebraliśmy, bo gonił nas dług do oddania naturze ;) A że u pana gospodarza na obejściu nie bardzo było jak i gdzie, to trzeba było jechać.



Postój na śniadanie zrobiliśmy sobie w Třeštinie pod przyjemną wiatką :) Kanapki z pasztetem i pomidorem oraz chińszczyzna spokojnie wystarczyły, żeby się zapchać.







W Sudkovie zatrzymaliśmy się na Litovela Gustava i ruszyliśmy dalej. Po drodze pełno przydrożnych dzikich jabłoni... Mniam :)



























Kolejny postój na pięćdziesiątym kilometrze, w Hanušowicach przy browarze Holby w restauracji połączonej z muzeum. Można dobrze wypić, wyśmienicie zjeść, a do tego pooglądać co nieco i zakupić kufelek. ;)













Cały szlak, którym jechaliśmy (numer pięćdziesiąt jeden) jest naprawdę w porządku. Omija większe drogi prowadząc przez wioski- bardzo przyjemnie, do tej pory w miarę płasko i malowniczo. Stąd jednak ruszymy główniejszą drogą, bo chcielibyśmy o zmroku przekroczyć granicę z Polską, a szlak rowerowy trochę za bardzo do tej granicy kluczy... Patrząc na mapę- może się uda, bo od tej pory zaczynają się większe górki i będzie trochę wspinaczki.
Był plan, żeby odwiedzić brata- kuracjusza w Lądku Zdroju, ale trochę to bez sensu, bo zajechalibyśmy pod wieczór, wypili po piwie, Maciek poszedłby do ciepłego sanatoryjnego pokoiku, a a my zostalibyśmy z ręką w dupie w Lądku ;)
Do rzeczy- przy browarze, z okazji niedzieli i dnia naszego "dnia ryby", wzięliśmy po... steku z pieczonymi ziemniaczkami  i ciemnym sosem pieprzowym... :)
Po takim obiadku, przykrytym jasną i ciemną Holbą, powstał pomysł ,żeby dojechać stąd do Mikolina na raz. Do granicy z Polską mieliśmy jeszcze jakieś trzydzieści kilometrów, a od granicy dobre osiemdziesiąt. Najbardziej przerażały i "stopowały" nas góry w okolicach Jesenika; do tego dochodziła piętnasta i nie wiedzieliśmy czy się uda. Stwierdziliśmy więc, że najpierw dojedziemy do Jesenika, potem do Głuchołaz i zobaczymy, co dalej.
Przed Jesenikiem mieliśmy długą i mozolną wspinaczkę na przełęcz, ale za to stamtąd już tylko długi i szybki zjazd właściwie aż do samej granicy.







Po minięciu granicy i przywitaniu się z Polską wspięliśmy się do Głuchołaz. W miasteczku chwila na szybką kawę na Orlenie i utwierdzenie się w przekonaniu, że... dojedziemy dziś do końca. Na licznikach pękła nam już setka, a jeszcze kawał drogi przed nami. Na dodatek w ciemności. Żeby tego było mało, to jeszcze przed Nysą nieźle się rozpadało. Czyli komplet.
Całe szczęście ten odcinek Polski jest płaski; poza tym chęć powrotu była przeogromna, toteż mało kiedy z liczników schodziło dwadzieścia, dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę.
W Nysie trochę się pogubiliśmy, ale pomogło nam zdjęcie mapy ze stacji benzynowej. Chcąc nie chcąc kawałek musieliśmy przejechać krajówką numer czterdzieści sześć, co do najprzyjemniejszych nie należało.
W końcu z głównej drogi na Grodków.
W miasteczku Justynkę dopadł kryzys i musiała coś zjeść. Jedyne, co udało nam się znaleźć, to bar, w którym podstarzali panowie oglądali finał siatkówki Polska- Brazylia.
W barze nie mieli nic do jedzenia, więc pozostało nam wzmocnić się zimną laną Tatrą... ;)



Upewniliśmy się jeszcze co do drogi i ruszyliśmy dalej. Pozostało już tylko lekko ponad trzydzieści pięć kilometrów, było chwilę po dwudziestej drugiej, mieliśmy za sobą dwa zmoknięcia, ale było już tak blisko...



Minęliśmy Lewin Brzeski, Skorogoszcz i kilka minut po północy zameldowaliśmy się u Teściów w Mikolinie :)



Przy okazji Justynka pobiła swoją życiówkę- sto osiemdziesiąt kilometrów jednego dnia.
W domku kolacja, naleweczka z czarnego bzu i do łóżeczka spać... :)
Jutro dzień przerwy na pranie, ogarnięcie się, wysuszenie namiotu. W wtorek z rana wystartujemy na ostatni siedemdziesięciokilometrowy odcinek do Wrocławia.



Dzisiejsze Nepomuki:














  • DST 83.37km
  • Teren 8.00km
  • Czas 05:46
  • VAVG 14.46km/h
  • VMAX 53.00km/h
  • Podjazdy 509m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Alojzov- Moravičany. Dzień siedemnasty.

Sobota, 20 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0


Szybka pobudka, pakowanie i ruszamy. Na początek do "centrum" Alojzova na kawę i śniadanie.









Stąd wylądowaliśmy, trochę naokoło, w Mostovicach, gdzie mieliśmy wczoraj szukać noclegu. Okazało się, że trochę po ciemku się pogubiliśmy i gdzieś zjechaliśmy z założonej drogi. Trudno, bywa...
Z Mostovic pojechaliśmy prosto do Prostejova poszukac serwisu rowerowego, bo kolejne szprychy pękały (w tej chwili byłem już bez czterech...). W pierwszym serwisie było ciężko się z panem dogadać- cały czas twierdził, że jest sobota, a w soboty nie ma mechanika. Na nic zdawało się tłumaczenie, że potrzebujemy tylko kluczy... W każdym razie pan pokierował nas kilometr dalej, gdzie był kolejny sklep. Po próbie wytłumaczenia czy raczej pokazania panu za ladą, w czym jest problem, ten od razu wziął koło (niecierpliwie czekając, aż odepnę wór i sakwy), porwał koło na zaplecze i odkręcił kasetę.
Powymieniałem szprychy i zacząłem centrować; podczas prostowania pękła kolejna szprycha... I znów- zdejmowanie koła odkręcanie kasety (tym razem na patencie, żeby nie zajmować czasu sklepowemu) i znów centrowanie. W końcu się udało.











Pojechaliśmy do centrum na gyrosa i trochę pozwiedzać, bo miasto ładne.
Z Prostejova prostą drogą dojechaliśmy do Litovela- prosto do źródełka pysznego piwa :)























W Centrum Informacji Turystycznej w Litovelu Justynka dorwała mapę, na której jest poprowadzona trasa rowerowa aż do granicy, do Głuchołaz. Podobno cała nieźle oznaczona, asfaltowa o takimi trochę bocznymi drogami; zaoszczędzi nam to stresów takich, jak wczoraj, gdy po ciemku jakiś debil wyhamował tuż przed Justką.
Dziś spokojnie wyjedziemy trochę za Litovel, zrobimy jakieś piwne zakupy na wieczór (jedzenie mamy jeszcze z zapasu zrobionego w Słowenii :)) i poszukamy noclegu. Dziś, po wczorajszej nauczce, poszukamy go "po jasności", a według mapy nie powinno to być trudne.
Jutro spokojnie powinniśmy dojechać do granicy z Polską, a w poniedziałek pod wieczór dotrzeć do Mikolina.
Uraczeni i rozleniwieni loitovelskim piwem w końcu ruszyliśmy szlakiem rowerowym w kierunku jeziorek niedaleko Morvičanów.





Z noclegu nad jeziorkami nic nie wyszło, bo były mocno nieprzystępne dla ludzi. Postanowiliśmy podjechać do następnej wioski i zapytać o nocleg, gdzie miły pan z ostatniego gospodarstwa stwierdził ,że u niego, to nie bardzo, ale wystarczy przejechać lasem dwa kilometry i w następnej wiosce "można u wszystkich".
Przejechaliśmy tym lasem z duszą na ramieniu, bo nie dość, że się ściemniało, to las wyjątkowo nieprzyjemny (ze złowieszczym hukaniem sowy...) W końcu udało dojechać się do "następnej wioski", czyli jakiegoś dziwnego domku pośrodku niczego. I nie były to dwa kilometry, a przeszło cztery... Jedna droga od niego prowadziła dalej w las, a druga "droga" na tory kolejowe. Wybraliśmy ta drugą, bo lepiej do światła ;) Kawałek jeszcze musieliśmy przejść wzdłuż torów i dotarliśmy na stację kolejową w Moravičanach. Było już ciemno, a miejsca na nocleg nadal nie było. Chcieliśmy raz jeszcze spróbować noclegu na plebanii, ale poza samym kościołem nie znaleźliśmy nic.
Chwilę pobłądziliśmy po miasteczku i spróbowaliśmy raz jeszcze "na gospodarza". Tym razem miły pan nie miał nic przeciwko, nawet wyszedł z dziećmi z domu, żeby nam potowarzyszyć przy rozkładaniu namiotu (dziewczynka dzielnie świeciła i skutecznie oślepiała latarką ;)).
Akurat, gdy weszliśmy do namiotu zaczęło kropić. Najważniejsze, że sucho nad głową, jest gdzie spać i jest w miarę bezpiecznie. Jutro zobaczymy, co dalej.





Dzisiejsze Nepomuki:
















































  • DST 117.45km
  • Czas 07:43
  • VAVG 15.22km/h
  • VMAX 56.00km/h
  • Podjazdy 1923m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Breclav- Alojzov. Dzień szesnasty.

Piątek, 19 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0



Noc wyjątkowo spokojna, a poranek piękny i słoneczny :)



Zgodnie z tym, co pani z hotelu obiecaliśmy- chwilę po siódmej namiotu już nie było, a my spokojnie robiliśmy kawę na ławeczce nieopodal hotelu.







Przez Velke Bilovice dojechaliśmy do Čejkovic, gdzie zatrzymaliśmy się na piwko i jedzenie (w końcu normalne ceny!).



















Stamtąd do Kyova, gdzie wskoczyła kolejna przerwa na piwko...











Późnym popołudniem dojechaliśmy do Vyškova, żeby zrobić piwne zakupy na wieczór. Mieliśmy też zacząć pomału szukać noclegu...







Zaczęło się robić ciemno, a jechaliśmy trochę nieprzyjemną drogą- nieoświetloną i z szybko jeżdżącymi kierowcami. W końcu z głównej drogi odbiliśmy w boczną na Určice, mając nadzieję, że dojedziemy do Mostovic, gdzie jest jeziorko i teoretycznie dwa kempingi. Niestety od Určic zaczął się dłuuuugi i męczący podjazd; ciemność i zmęczenie wcale nie pomagały, więc przed samym Alojzovem, na szczycie podjazdu, rozbiliśmy namiot w polnych krzakach. Dzisiejszego dnia było po prostu dość.
Dupa coraz bardziej boli, do tego poszły dziś dwie kolejne szprychy, tym razem od strony kasety, więc bez bata i klucza sam nic nie zdziałam. Czas znaleźć serwis.



Jedynym, dla mnie, pocieszeniem są Nepomucenowe "żniwa". W prawie każdej wiosce jest jakaś figura przedstawiająca tego świętego:










































  • DST 91.68km
  • Czas 05:57
  • VAVG 15.41km/h
  • VMAX 59.00km/h
  • Podjazdy 803m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Vojnik- Spielfeld (A). Dzień czternasty.

Środa, 17 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Mimo, że noc spędzona na plebanii, to nie było jakoś super ciepło.



Ksiądz miał nas obudzić o ósmej na śniadanie, ale sami z siebie wstaliśmy tuż po siódmej, gdy ksiądz odprawiał poranną mszę. Spokojnie się ogarnęliśmy i spakowani zeszliśmy na dół do kuchni. Ksiądz już czekał na nas z ciepłymi parówkami, chlebem i herbatą. Szybko oznajmił ,że niestety, ale musi szybko wyjść i zostawił nas samych. Przed wyjściem pokazał co i jak, zostawił klucz i pokazał na niego skrytkę. Mieliśmy czuć się, jak u siebie.



Spokojnie zjedliśmy śniadanie, Justynka pozmywała, wypiliśmy kawę, zaczepiliśmy sakwy do roweru i zamknęliśmy plebanię.
Zanim opuściliśmy Vojnik zwiedziliśmy jeszcze kościół i ruszyliśmy w stronę Maribora.





















Osiemnaście kilometrów później zatrzymaliśmy się w Slovenske Konjice na poranne piwko w pubie Črna Mačka :)













Stamtąd, aż do Slovenskej Bistricy niekończące się podjazdy i zjazdy- mega sztywne, od dziesięciu do osiemnastu procent nachylenia... Masakra, zwłaszcza z naszym bagażem. Udało się podjechać wszystko!







Na przedmieściach Mariboru zahaczyliśmy o Lida, żeby zrobić zapasy żywności przed Austrią. Justka wskoczyła po zakupy, ja wymieniłem kolejną pękniętą szprychę...















Przejazd przez to miasto poszedł nam całkiem sprawnie i niedługo po wjeździe byliśmy już na wylocie :) Odtąd, aż do granicy, droga wiodła bardzo ładnym szlakiem rowerowym (z jednym sztywnym i ciężkim podjazdem...), właściwie cały czas wzdłuż autostrady.













Po przekroczeniu granicy obraliśmy kierunek na Leibnitz...



Przed mieściną Spielfeld zrobiliśmy sobie przerwę na piwko i skorzystanie z barowego Wi-Fi, żeby ogarnąć choć kawałek drogi przez Austrię, bo mapy nie mamy :) Zlisiliśmy się na dziesięć euro za mapę na stacji benzynowej, a za jedno duże i jedno małe piwo zapłaciliśmy niewiele mniej... Do tego mapy Google i screen shoty na niewiele nam się tak naprawdę zdały...


Nocleg w dziwnych krzakach, nad jakimś bajorem. Bardzo dziwne miejsce, ale na szukanie czegoś innego nie było już za bardzo czasu i sił niewiele...
Na kolację gotowane ziemniaczki ze śmietaną i grillowana kiełbaska z cebulą. Mniam...







Byle jakoś szybko przedrzeć się przez tą Austrię...







  • DST 98.53km
  • Czas 06:05
  • VAVG 16.20km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Podjazdy 677m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Ljubljana- Vojnik. Dzień trzynasty.

Wtorek, 16 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Wstaliśmy szybko, żeby przed resztą osób z pokoju zdążyć się ogarnąć i wziąć prysznic. Potem posiedzieliśmy chwilę przy kawie na kompie hostelowym, żeby zobaczyć jak mniej więcej jechać dalej. Niestety, ale ostatnia mapa, jaką dysponowaliśmy, to ogólna Bałkanów w skali 1:750000; czyli słabo trochę, bo stolica zaznaczona jest niewielką kropką i nie ma większości wiosek i niektórych dróg (autostrady już nas nie interesują ;)).
Po ogarnięciu- jako tako- trasy poszliśmy na śniadaniowe zakupy. Po śniadaniu poszliśmy jeszcze do Centrum Informacji Turystycznej po pocztówki, bo mieli tam najładniejsze i w najlepszych cenach. Następnie powrót do hostelu, dopakowanie się, wymeldowanie i w trasę.















Przed tym jednak wymieniłem jeszcze jedną szprychę, która wczoraj pękła na jednym ze zjazdów. Jeszcze jedno warto wspomnieć przy okazji Słowenii i samej Ljubljany- właściwie nie ma tu problemu ze znalezieniem sklepu rowerowego- to po pierwsze; po drugie: niedaleko hostelu był sklep ze sprzętem outdoorowym, w którym bez problemu dostaliśmy kartusz do kuchenki. Żeby było zabawniej- większy kupiliśmy tu za mniejsze pieniądze niż kosztują w Polsce...
Wyjazd z miasta oczywiście sprawił nam problem, prawie wjechaliśmy na autostradę, trochę pobłądziliśmy, trochę sprawę uratował pan ze sklepu wspinaczkowego, a trochę ze stacji paliw. W każdym razie w końcu udało się i po osiemnastu kilometrach pożegnaliśmy się z Ljubljaną.
Dzisiejszy dzień mniej był dla nas łaskawy- do blisko pięćdziesiątego kilometra, do Trojane, cały czas pod górkę, do tego jeszcze uporczywy wiatr w gębę. Dopiero za Trojane, za górami, zostawiliśmy chmury, wiatr i podjazd i tempo jazdy wzrosło. W końcu też pojawił się cień szansy na to, że cokolwiek ujedziemy w stronę Maribora.





















Przed Celje droga zaczęła trochę nam się komplikować, bo na głównej był zakaz dla rowerów i trzeba było kluczyć dojazdami po wioskach... W końcu się udało- dojechaliśmy do centrum i od tego momentu pozostało "tylko" znaleźć miejsce na nocleg.



Przez leniwy poranek i późny start (po dwunastej...) szybko zrobiło się ciemno, co nie ułatwiało sprawy. Wiedzieliśmy tylko, że musimy odbić w stronę miejscowości Vojnik. Gdy w końcu odszukaliśmy właściwą drogę zrobiło się już całkiem ciemno. Połowy wiosek na naszej mapie nie było,a ciemne pobocze nie pomagało szukania kawałka ziemi na namiot. Postanowiliśmy spróbować "na gospodarza", ale nie udawało się znaleźć niczego "odpowiedniego".
Po drodze, mimo ciemności, udało się wypatrzeć figurę świętego Jana Nepomucena w Škofija Vas.



Po dojechaniu do Vojnik zobaczyłem sporych rozmiarów kościół i zapytałem Justynki czy może by tak nie zapytać o nocleg na plebanii... Spróbowaliśmy i okazało się, że... nie ma żadnego problemu. Tutejszy ksiądz sam urzęduje w tej parafii, nikt mu nie pomaga, ma miejsce...
Chcieliśmy jedynie kawałek miejsca w ogrodzie, a ten zaprosił nas do środka, pokazał pokój, łazienkę... Do tego nakarmił i napoił (przepysznym!!!) białym, idealnie schłodzonym winem. :)
Przy "okazji" załapaliśmy się na pogaduchy młodych małżeństw, bo takowe akurat miały tam miejsce... Poznaliśmy więc kilka słoweńskich par, poopowiadaliśmy skąd, dokąd, dlaczego, jak, że to nasza podróż poślubna i tak dalej... Były też pytania o wiarę, o Polskę...
Bardzo sympatyczne miejsce i okoliczności.
Jutro w planie przekroczenie granicy z Austrią.








  • DST 100.49km
  • Czas 06:30
  • VAVG 15.46km/h
  • VMAX 53.00km/h
  • Podjazdy 922m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Jelešane- Ljubljana. Dzień dwunasty.

Poniedziałek, 15 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 2

Namiot rozbiliśmy jakieś sto pięćdziesiąt metrów od granicy i mimo przejeżdżających głośno ciężarówek i głosów dobiegających z pobliskiego parkingu dla TIRów, było to dla mnie jedno z bezpieczniejszych miejsc, w których przyszło nam spać podczas tej podróży. Dla Justynki zupełnie odwrotnie.



Zmarzłem tylko trochę, bo zamiast wejść do śpiwora, to tylko się nim nakryłem. O szóstej czterdzieści pięć Justynka zrobiła pobudkę. Zwinęliśmy śpiwory, namiot, maty i tuż po siódmej ruszyliśmy dalej. Po niedługim czasie zatrzymaliśmy się w lesie, gdzie spokojnie zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy kawkę i herbatę.







Zdecydowanie czuć, że zmieniamy klimat, bo autentycznie jest tu sporo chłodniej. Dziś w planie mamy dojechać do Ljubljany :)
Wakacje nad morzem się skończyły, teraz czas na to, żeby trochę depnąć i dojechać do domu na czas. Słowenia- Austria- Czechy- Polska. Z tego, co pobieżnie wyliczyliśmy z mapy, wychodzi jakieś dziewięćset kilometrów powrotu, czyli przyzwoicie było by robić minimum te dziewięćdziesiąt kilometrów dziennie.
Oboje nie możemy doczekać się Czech- tam już prawie jak w domu, do tego piwo dobre i niedrogie.









Droga w kierunku Ljubljany (jakby przedłużenie Jadranskiej Magistrali) spokojna, z niewielkim natężeniem ruchu. Początkowo płasko lub lekko w dół, po jakimś czasie podjazd do miejscowości Pivko (jak nazwa wskazuje zatrzymaliśmy się tu na piwko ;)).



Parę kilometrów wcześniej musieliśmy się zatrzymać na usunięcie awarii w moim rowerze; wczoraj, gdzieś w Rijece, po wjechaniu w dziurę skrzywiłem tylne koło. Ciężko się jechało, bo obręcz tarła o hamulec, więc gdy tylko trochę się ociepliło zrobiliśmy postój. Gdy przyjrzałem się kołu wyszło, że jedna ze szprych miała dość i sobie pękła. Szybka wymiana na nową, centrowanie (polowo, na klocki ;)) i koło kręciło się na igłę. Przy okazji postoju i wyciągniętych narzędzi wymieniłem też klocki hamulcowe z przodu, bo choć starych była jeszcze ponad połowa, to strasznie piszczały.







Droga, póki co, bardzo relaksująca (zwłaszcza po wczoraj). Krajobraz diametralnie się zmienił- pola, łąki, lasy, zazielenione góry, coś na styl naszej Kotliny Kłodzkiej czy gór Sowich. Odpoczywamy tu.





















Kierowcy też jakby bardziej zwracają uwagę na rowerzystów i po prostu uważają.
W jednym miejscu czekała na nas niezła wspinaczka, ale warto było- zjazdowy asfaltowy flow pełną gębą! :) Od miejscowości Logatec ścieżka rowerowa poprowadziła nas prosto do Ljubljany...



Miasto- szok! Nigdy jakoś za bardzo nie myślałem o Słowenii, a Ljubljana kojarzyła mi się z Warszawą z początków lat dziewięćdziesiątych. Okazuje się, że to stolica na bardzo wysokim europejskim poziomie. Po to między innym się podróżuje, żeby niszczyć stereotypy ;)
Stolica Słowenii urzekła nas na wstępie ilością i jakością ścieżek rowerowych oraz sposobem ich poprowadzenia. Aż zabawne, że Wrocław (który uważa się za rowerową stolicę Polski) walczy z miernym skutkiem o każdy metr ścieżek. W Ljubljanie rowerzyści są wszędzie, w każdym wieku, każdej profesji i stanie społecznym. Rowery są poprzypinane wszędzie. Dosłownie wszędzie i do wszystkiego. Ilością rowerów, rowerzystów i rowerową infrastrukturą Ljubljana śmiało może konkurować z Amsterdamem czy Kopenhagą. Naprawdę wysoki poziom.
Warto też wspomnieć w tym miejscu o zachowaniu kierowców względem rowerzystów- bezbłędne; nie trzeba (choć wypada) kręcić głową naokoło przy każdym przejeździe przez jezdnię, bo kierowcy sami z siebie zwalniają i się rozglądają wiedząc, że to rower ma pierwszeństwo. Tak samo ciężko było by znaleźć pieszego na ścieżce rowerowej, nawet na przystankach autobusowych.
Pod względem architektury też zrobiło to na miasto zrobiło na nas wrażenie. Do tego stopnia, że oboje w tym samym momencie stwierdziliśmy, że moglibyśmy tu zamieszkać...
Dlatego też postanowiliśmy, że to tu zostaniemy na noc i trochę pobłądzimy po starówce.
Odnaleźliśmy Centrum Informacji Turystycznej, gdzie pani pokierowała nas do hostelu, gdzie spokojnie i bezpiecznie można było przechować rowery. Tak trafiliśmy do H20stel ( http://www.h2ohostel.com/hostel-ljubljana )- czternaście euro za osobę w pokoju ośmioosobowym, czyli całkiem przyzwoicie.
Wieczorem wzięliśmy pod pachę Żyrafkę i ruszyliśmy pozwiedzać. Trochę nas złapał głód, więc wróciliśmy do hostelu i zrobiliśmy sobie mięsne spaghetti. A potem jeszcze wyskoczyliśmy na piwko :)













































Dzień wyjątkowo udany. Nie dość, że wstaliśmy wcześnie i od rana byliśmy w drodze, to jeszcze sama trasa nam sprzyjała- mało męcząca i malownicza. Do tego na koniec spotkanie z Ljubljaną i miłe zaskoczenie tym miejscem. Taka nagroda za niesprzyjającą końcówkę Chorwacji :)






  • DST 97.96km
  • Czas 06:21
  • VAVG 15.43km/h
  • VMAX 57.00km/h
  • Podjazdy 1664m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bunica- Jelešane (SLO). Dzień jedenasty.

Niedziela, 14 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Trochę pospaliśmy i zdecydowanie później dziś wyjechaliśmy niż wczoraj, bo dopiero po dziesiątej...









Interwałową drogą góra- dół dojechaliśmy do Crikvenicy, gdzie zrobiliśmy przerwę na obiad- dziś niedziela, więc smażona rybka :) Musimy tą tradycję podtrzymać we Wrocławiu i co niedzielę chodzić gdzieś na rybkę :) Do Rijeki zostało niespełna czterdzieści kilometrów, więc spokojnie powinniśmy przekroczyć dziś granicę ze Słowenią.







Kawałek przed Rijeką niechcący wbiliśmy się na autostradę... Dużo pędzących aut zaczęło robić na nas wrażenie coraz bardziej, gdy zbliżaliśmy się do... kilometrowego tunelu. Na "szczęście" tuż przed wjazdem zatrzymała nas policja. Sytuacja ciężka do opisania- my tłumaczymy, że pomyliliśmy drogę, że oznakowanie trochę mylne, że potem nie było jak zawrócić i tak dalej. Panowie nic sobie z naszych wyjaśnień nie robili, wyraźnie śmiali się, że Polacy przyjechali i chcą rowerami po autostradzie jeździć. Justynka, początkowo zaczęła udawaną histerię, że nie wiemy co dalej, żeby nam pomogli; z czasem sytuacja robiła się coraz bardziej dziwna, a histeria coraz mniej udawana... Dobre pół godziny straciliśmy stojąc przy barierkach i szukając wyjścia, bo policjanci (z naszymi dowodami w rękach) upierali się, że samych nas nie mogą puścić ani w jedną, ani w drugą stronę. W końcu wpadli (!) na pomysł, który Justynka zaproponowała im dobre piętnaście minut wcześniej (!)- niech nas eskortują do najbliższego zjazdu. Ponieważ policjanci stali po drugiej stronie autostrady, musieli kawałek od nas odjechać i zawrócić, żeby znaleźć się po naszej stronie.
Na włączonej szklance pojechali za nami przez tunel, żeby nic nam w tyłki nie wjechało, do najbliższego zjazdu. Po zjechaniu z autostrady i zatrzymaniu się w bezpiecznym miejscu panowie nas poinformowali, że taka "usługa" ("mandat") kosztuje 500kn. Ewidentnie chcieli te pieniądze dla siebie, więc Justynka uparcie twierdziła, że wyjeżdżamy dziś z Chorwacji, nie mamy euro, a kun w portfelu mamy siedemdziesiąt (zgodnie z resztą z prawdą). Na pytanie policjantów, co będziemy w takim razie jeść, skoro nie mamy pieniędzy, powiedzieliśmy, że na Słowenii mamy przyjaciół,m którzy na nas czekają z wiktem i opierunkiem. Panowie z mocno skwaszonymi minami oddali nam dokumenty, my grzecznie podziękowaliśmy za eskortę i każde pojechało w swoją stronę.
Tuż przed Rijeką zatrzymaliśmy się, żeby wydać resztę pieniędzy na piwko w barze Bicicletta (coś na styl naszego BikeCafe- nic z rowerami nie ma wspólnego poza nazwą ;)); tam po dwa piwka, przy okazji załapaliśmy się na Wi-Fi, więc obadaliśmy fejsa i maile.





Rijeka. Przelecieliśmy przez nią tranzytem, więc ciężko było robić zdjęcia, bo ulice strasznie ruchliwe. Mało brakowało, a znów wyjechalibyśmy na autostradę ;)
W każdym razie Rijeka, jeżeli chodzi o architekturę, spodobała mi się najbardziej ze wszystkich większych miast, przez które przejeżdżaliśmy. Do tego strasznie górzyste miasto- najpierw szybki zjazd do centrum, a żeby się wydostać w stronę Puli- mega podjazd. Po wyjeździe z miasta najpierw kierowaliśmy się na Opatiję, a potem na Matulji i w końcu na Rupę, gdzie chcieliśmy przekroczyć granicę.





Późne zebranie się dzisiaj, sporo podjazdów po drodze, akcja z policją i zasiedzenie się przy piwku sprawiły, że w Matulij zastał nas już zmrok i resztę drogi jechaliśmy po ciemku (znów lampka okazała się błogosławieństwem!). Na szczęście sztywny podjazd skończył się niebawem i było albo płasko, albo w dół. Po ciemku, przez las, w bardzo dużej wilgotności powietrza i niezbyt wysokiej temperaturze- nie był to najprzyjemniejszy odcinek.
W końcu udało nam się dokręcić do Rupy, gdzie po sprawdzeniu dowodów osobistych przez policję (!) przekroczyliśmy granicę i znaleźliśmy się w Słowenii.





Była dwudziesta trzydzieści, my totalnie wyrypani czasem jazdy, niekończącymi się podjazdami, więc tuż po dwudziestej pierwszej leżeliśmy w namiocie i zasypialiśmy. Namiot rozbiliśmy tuż za granicą, w pierwszych napotkanych krzakach. Żeby rano nie zbierać się zbyt długo olaliśmy kolację, przebieranie się i rozpakowywanie. Nadmuchaliśmy tylko maty, wyciągnęliśmy śpiwory i położyliśmy się w tym, co mieliśmy na sobie.
To był dzień pełen wrażeń.




Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 91.55km
  • Czas 05:38
  • VAVG 16.25km/h
  • VMAX 49.00km/h
  • Podjazdy 1345m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Lukovo Šugarje- Bunica. Dzień dziesiąty.

Sobota, 13 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Wczoraj położyliśmy się wcześnie, więc wstaliśmy skoro świt. Zjedliśmy szybkie śniadanie złożone z resztek wczorajszej kolacji, zebraliśmy się i ruszyliśmy.





Noc nie była jakaś straszna, choć co chwilę się budziłem przez... komary, które co chwila latały mi koło gęby. Całą noc nie padało, wiatr też trochę się uspokoił i była szansa na w miarę suchą drogę.
Oczywiście gdy tylko ruszyliśmy rowery zaczęło padać...
Próbowaliśmy chwilę odczekać, aż przestanie, ale nie miało to większego sensu, więc założyłem na siebie dwie kurtki przeciw deszczowe i ruszyliśmy.









Na dosłownie moment deszcz się uspokoił i była szansa, że jakoś go miniemy, gdy zaczęło tak lać, że w takim deszczu jeszcze chyba w życiu nie jechałem. Urwanie chmury, to mało.
Sporo dziś było podjazdów i oczywiście przed każdym deszcz przestawał padać, żebyśmy mogli zapocić się w kurtkach. Co i rusz- deszcz, słońce, deszcz...
Tuż przed dwunastą pękło nam pięćdziesiąt kilometrów na licznikach. Droga wiła się coraz bardziej do góry, a z każdą chwilą robiło się coraz cieplej, a chmury deszczowe zostawialiśmy za sobą, gdzieś pomiędzy górami. Trochę nie dowierzałem, że może dziś nie padać- a tu proszę! :)















W końcu po długich, stromych i męczących podjazdach przyszedł czas na jeden z lepszych asfaltowych zjazdów w życiu; nachylenie w sam raz, żeby bez pedałowania utrzymywać prędkość na poziomie czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę, a do tego zajebiste widoki.
Żeby nie było zbyt kolorowo- od wczorajszego postoju pod sklepem do miejsca, gdzie spaliśmy było około dziesięciu kilometrów. Od miejsca noclegu do Senj, gdzie akurat siedzimy- przeszło osiemdziesiąt kilometrów. W międzyczasie spotkaliśmy dwa (!!!) sklepy z czego jeden nieczynny, a drugi około pięć kilometrów od miejsca startu (który pominęliśmy, bo za wcześnie, a na dodatek w deszczu). Śmiało można więc powiedzieć, że na odcinku około dziewięćdziesięciu kilometrów był jeden normalny sklep (nie wliczając w to restauracji czy apartamentów do wynajęcia, których nie brakowało).
Przed Senj wstąpiliśmy do knajpki na cokolwiek do zjedzenia, bo nie było już siły pedałować.
Dopiero w Senj przyszedł czas na sklep, piwko, odpoczynek na plaży i pierwszą od trzech dni kąpiel...











Po rzuceniu okiem na mapę zobaczyliśmy, że to już końcówka naszej Chorwacji... Do Rijeki zostało nam około czterdziestu pięciu kilometrów i może ze dwadzieścia stamtąd do granicy ze Słowenią. Chwilę wcześniej wybraliśmy w bankomacie trochę pieniędzy i po szybkim przeliczeniu stwierdziliśmy, że za dużo na taki krótki czas. Skoro jutro mamy opuścić Chorwację, to dziś spokojnie możemy poszukać noclegi na kempingu, żeby się wykąpać, a jutro- z okazji niedzieli- zjeść grillowaną rybkę na odchodne :) Bez sensu dwa razy tracić- na prowizji w bankomacie, a potem na wymianie w kantorze.
Nie było sensu siedzieć w Senj, bo to "większe" miasto, do tego mega dziwny kemping z dopłatą 20kn za osobę za... prysznic. Jedzenie mieliśmy już kupione, więc pozostało nam kupić jakieś piwko na wieczór. Ruszyliśmy więc dalej, bo według mapy za około sześć kilometrów miały być dwa kempingi obok siebie.
Faktycznie- ujechaliśmy kawałek i znaleźliśmy się na kolejnym całkiem uroczym kempingu w Bunicy. Prysznic, niezłe kible i prysznice, fajne miejsce na namiot.



Czuć, że to już północ- dzień zdecydowanie krótszy niż na południu. Do tego zdecydowanie chłodniej, zwłaszcza jeżeli chodzi o wieczory i temperaturę wody.

Na kempingu standard- namiot, wypakowanie sakw, kolacja, prysznic, uzupełnienie dzienników, zachód słońca, wypisywanie reszty pocztówek, które chcemy wysłać jeszcze z Chorwacji.



Jeżeli się uda, to jutro opuszczamy ten kraj i (według pierwotnego planu) wracamy do Polski przez Słowenię, Austrię i Czechy. Wydaje mi się, że jeżeli nie będzie po drodze niespodzianek, to spokojnie powinniśmy zdążyć. W końcu jeszcze dwa tygodnie przed nami; co prawda trochę gór nas jeszcze czeka, ale trochę się w tej Dalmacji zahartowaliśmy :) Jazdę w deszczu też już mamy ogarniętą, więc jedyne, co może nas zdziwić, to jakaś niska temperatura :)












Kategoria Diamant, Wakacje 2014


Flag Counter