Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Ciacho1985 z miasteczka Jordanów Śląski / Wrocław. Mam przejechane 46545.83 kilometrów w tym 6832.79 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 16.59 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Diamant

Dystans całkowity:6657.53 km (w terenie 714.67 km; 10.73%)
Czas w ruchu:378:51
Średnia prędkość:16.69 km/h
Maksymalna prędkość:78.00 km/h
Suma podjazdów:24093 m
Suma kalorii:948 kcal
Liczba aktywności:233
Średnio na aktywność:28.57 km i 1h 42m
Więcej statystyk
  • DST 44.62km
  • Czas 02:40
  • VAVG 16.73km/h
  • VMAX 46.00km/h
  • Podjazdy 410m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Rovanjska- Lukovo Šugarje. Dzień dziewiąty.

Piątek, 12 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

W nocy trochę jeszcze pokropiło, ale poranek przywitał nas słońcem nieśmiało wyglądającym zza niewielkich chmur i całkiem przyjemną temperaturą.
Po wczorajszej przygodzie z deszczem pozwoliliśmy sobie podrzemać do prawie dziewiątej. Słońce grzało coraz mocniej, więc porozkładaliśmy zmoczone wczoraj ciuchy i niedoschnięte pranie na kamieniach, żeby spokojnie wyschło.









Potem śniadanie, piwko, pakowanie, składanie namiotu i w drogę...









Na drugim kilometrze (znów rekord! ;)) postój przy sklepie na piwko :)









Minęliśmy Starigrad i dalej jadąc Jadranską Magistralą kierowaliśmy się na północ. Kolejny postój na piwko wypadł nam na dwudziestym siódmym kilometrze w Krušćicy. Niedługo po wyjeździe z tej miejscowości złapał nas deszcz, który przeczekaliśmy po przystankową wiatą. Niestety, po przejechaniu kilku kilometrów od tamtego miejsca znów zaczęło padać, a właściwie to zrobiła się ulewa tak, jak wczoraj.



Około szesnastej zobaczyliśmy zadaszenie pod którym można było się schować. Okazało się to tarasem nieczynnej knajpki w pobliżu starego kamiennego kościoła. Po wczorajszych doświadczeniach z deszczem stwierdziliśmy, że nie jedziemy dalej, tylko tu przeczekamy. Po około trzydziestu minutach deszcz, zamiast przejść, jeszcze bardziej się wzmógł i zerwał silny wiatr. Zmoknięci i zmarznięci najpierw wyjęliśmy śpiwory, żeby się w nich trochę zagrzać, a potem maty, bo szansa na to, że dziś za dnia się przejaśni była niewielka i- chcąc nie chcąc- tu przyjdzie nam spędzić dzisiejszą noc. Z nadzieją, że sprawdzi się prognoza pogody przesłana przez Teściową wczoraj- w sobotę słońce.









Tak więc siedzimy/ leżymy tu kolejną godzinę, zawinięci w śpiwory, ale przynajmniej osłonięci od deszczu. Od wiatru niestety nie. Z rozrywek pozostało nam czytanie przewodnika i rozwiązywanie krzyżówek przywiezionych z Polski.
Trochę tu złowieszczo i przygnębiająco, ale jakoś damy radę przespać tu tę noc...





Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 82.83km
  • Czas 05:11
  • VAVG 15.98km/h
  • VMAX 37.16km/h
  • Podjazdy 692m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Pakoštane- Rovanjska. Dzień ósmy.

Czwartek, 11 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Upiekło nam się z tym noclegiem w przyczepie, bo w nocy była taka ulewa, że zacząłem wątpić w to czy namiot przetrzyma taki nawał wody i zadba o suchość naszego bagażu... Do tego centralnie nad nami przeszła taka burza, jakiej chyba w życiu jeszcze nie widziałem. Pioruny ogniste, siarczyste, huki i błyski. Masakra jakaś.



Rano znów ulewa. Zaczęliśmy się pakować wątpiąc w to czy w ogóle dziś stąd wyjedziemy. O ile zapakowanie sakw nie było problemem (poza praniem, które okazało się niewypałem i w deszczu nie chciało schnąć...), to ze złożeniem namiotu musieliśmy trochę poczekać, bo pakowanie go w deszczu to niezbyt dobry pomysł.
W końcu trafiliśmy w okno pogodowe, dopakowaliśmy się do końca i po pożegnaniu z gospodarzami ruszyliśmy w stronę Zadaru.







Deszcz całkowicie przestał padać, zrobiło się nawet ciepło i co jakiś czas było widać słońce... Po drodze, w Biogradzie, odwiedziliśmy sklep "rowerowy", w którym były części samochodowe, piły łańcuchowe i tym podobne głupoty. Lampki pod prądnicę oczywiście nie mieli.
Zgodnie z wcześniejszym założeniem na dwudziestym piątym kilometrze zrobiliśmy sobie przerwę na piwo. Tak nam się udało wpasować w czas, że gdy Justynka weszła do sklepu, ja usłyszałem, że schodzi mi powietrze w tylnym kole. Tak więc mieliśmy uroczy odpoczynek nad morzem, przy piwku, z  łataniem i wymianą dętki...





 i posta

W Zadarze zatrzymaliśmy się przy Lidlu, żeby zrobić zakupy na drugie śniadanie i na kolację. Na wyjeździe z miasta wypatrzyliśmy InterSport i postanowiliśmy jeszcze raz spróbować szczęścia z lampką... Oczywiście nie wyszło, ale Justynka pół centrum handlowego poinformowała o tym, że szuka sklepu rowerowego i... namiar dostała. :)





Trochę pobłądziliśmy po Zadarze szukając owego sklepu, ale w końcu się udało. Na miejscu mechanik mówiący po angielsku w stopniu zbliżonym do mnie, stwierdził ,że w deszczu to taka lampka nie będzie działała i już, a on nie ma czasu. Justynka przycisnęła ekspedientkę i znalazła odpowiednią lampkę, tyle, że bez włącznika. Trudno, po prostu będę jeździł całą dobę na światłach :)
Mechanik dalej nie dowierzał ,ze będzie to działać; po przykręceniu lampki, podłączeniu kabli i zakręceniu kołem mina trochę mu zrzedła, bo tył i przód normalnie świeciły.
Mimo, że bez włącznika, potem okazało się, że to najlepiej wydane 129kn na tym wyjeździe...





Dlaczego? Dlatego, że jadąc do sklepu rowerowego znów złapał nas deszcz, a potem na wyjeździe z Zadaru tylko się powiększył. Jechaliśmy drogą o dość sporym natężeniu ruchu, niby w ciągu dnia ale widoczność była jak w nocy. Tak więc działające oświetlenie było zbawianiem; mimo nakazu jazdy dwadzieścia cztery godzinę na dobę na włączonych światłach, to wielu Chorwatów nic sobie z tego nie robi, więc odblaski można sobie w dupę wsadzić...







W przeddeszczu zrobiliśmy ponad czterdzieści kilometrów, z czego wszystko po strasznie beznadziejnym i "jałowym" odcinku, żeby dojechać od morza do morza. Większość tej drogi, to były podjazdy.
W końcu po lewej stronie pokazało nam się morze, więc postanowiliśmy zjechać do pierwszej napotkanej miejscowości. Padło na Rovanjską. Trochę, w deszczu, pokręciliśmy się po wsi, odnaleźliśmy sklep, poszukaliśmy miejsca do spania. Z tym drugim było o tyle słabo, że mieścina była naprawdę nieduża. Próbowaliśmy "na gospodarza", ale nam nie wyszło, bo pan twierdził, że za takie nasze nocowanie u niego on mógłby dostać dużą karę. Polecił nam nocleg na dziko w sosnowym lasku- mimo zakazu można się tam rozbić, bo tu i tak nie sprawdzają takich rzeczy.
To skoro nie sprawdzają, to dlaczego zasłaniał się kontrolą i karą za nocleg na swoim podwórku?
Nie wiadomo.
W końcu udało nam się znaleźć kawałek miejsca na cypelku po drugiej stronie zatoczki, także mieliśmy widok na całą wioskę. Rozbiliśmy namiot cali przemoczeni i przemarznięci. Gdy tylko naciągnęliśmy tropik... padać przestało.



Jeżeli chodzi o drogę, to był nasz najbardziej chujowy odcinek dotychczas. Nie wiemy, kiedy wysuszymy wszystkie ciuchy... Pozostaje mieć nadzieję, że jutro będzie słonecznie.











Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 18.60km
  • Czas 01:38
  • VAVG 11.39km/h
  • VMAX 42.03km/h
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Pakoštane. Dzień siódmy.

Środa, 10 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Dzień odpoczynku od trasy.



Z przy kempingowego parkingu zebraliśmy się dość prędko i zaczęliśmy szukać czegoś, żeby rozbić się na spokojnie. Udało nam się trafić dopiero za trzecim razem; wcześniej albo brak miejsca, albo nie można było z namiotem. Albo tak nam mówiono, bo kiepsko wyglądamy ;)
W każdym razie w końcu się udało i rozbiliśmy namiot złożony trzydzieści minut wcześniej... Zrobiliśmy pranie i wciągnęliśmy śniadanie...





W międzyczasie Justynka odkryła, co jej w rowerze chrobocze i stuka podczas jazdy- wielki luz na suporcie. Luz nie tyle na łożysku (suport był nowy, wymieniany przed wyjazdem), co na misce- wyglądało na to, że bardzo się poluzowała i latała na boki.
Pojechaliśmy więc do Centrum Informacji Turystycznej z zapytaniem czy mają w Pakoštane jakiś sklep lub serwis rowerowy. Pani powiedziała, że tak i dała nam mapkę miasteczka z narysowaną trasą.
Po dojechaniu pod wskazany adres okazało się, że serwis, owszem, jest, ale nieczynny.



Justka zadzwoniła pod numer telefonu znajdujący się na drzwiach i zapytała czy ktoś dziś będzie tam urzędował. Pan powiedział, że tak, ale dopiero po czternastej.
Mieliśmy więc trzy godziny.
Pojechaliśmy nad pobliskie Vdrenske Jezioro- dupy nie urwało, po prostu spokojne miejsce, w sam raz na piwo :)









Później wróciliśmy do centrum, wstąpiliśmy na pocztę, żeby kupić znaczki na pocztówki, na przystani wypiliśmy po piwku i pojechaliśmy z powrotem do serwisu, gdzie pan mechanik już na nas czekał.
Po krótkim wyjaśnieniu problemu pan od razu wziął rower na hak i zaczął działać- wykręcił suport, przeczyścił wszystko i skręcił do kupy; zadziałało.



Luz zniknął, czyli potwierdziła się reguła, że jak w rowerze coś nie działa, to w dziewięćdziesięciu procentach jest brudne, a tylko w dziesięciu naprawdę zepsute... ;)
Od razu poprosiliśmy, żeby zobaczył moją przednią lampkę, ale też nic nie zdziałał. "Pocieszył" tylko, że w Biogradzie jest sklep, w którym być może da się dostać lampkę pod prądnicę. Poprosiłem też, żeby naciągnął szprychy w tylnym kole, bo sądziłem, że ma centrownicę. Nie miał, a szprych naciągnął na rowerze, trochę na pałę i z jednej strony tylko...



Przy okazji dostaliśmy zjebkę za brudny napęd; na nic zdało się tłumaczenie, że jesteśmy w podróży i nie mamy czasu i środków, żeby o to dbać. Pan stwierdził, że to żadne tłumaczenie, tym bardziej, że "ktoś tu ponoć robi w rowerach" ;)
Całość usługi- 50kn, czyli całkiem przyzwoicie, a problem z głowy. Ciekawe na jak długo, bo przecież kawał drogi przed nami :)
Coś nad nami czuwa, bo od początku mamy dziwny fart. Najpierw noclegi, sklepy, teraz serwis w miasteczku pośrodku niczego...
Do tej pory w jakiejś wiosce minęliśmy jeden (!) sklep rowerowy (ze skuterami i kosiarkami na dodatek). Może coś było w Dubrovniku, bądź Splicie lub Šibeniku, ale nic nie widzieliśmy, a zagłębiać się nie było potrzeby.
Do tego jeszcze coś, ale o tym za chwilę.
W trakcie wizyty u mechanika zaczęło grzmieć i padać, ale tak naprawdę mocno. Wróciliśmy do namiotu cali przemoczeni; zamknęliśmy się w środku, zrobiliśmy kawę i... zasnęliśmy. Akurat udało nam się przespać deszcz, zebraliśmy się i ruszyliśmy "na miasto". Chcieliśmy trochę pozwiedzać...











Przy okazji udało znaleźć się miejsce, gdzie trzynaście lat temu stacjonowałem na obozie. W międzyczasie znów zaczęło mocno padać, więc postanowiliśmy poszukać jakiejś miejscówy do zjedzenia. Padło na pizzę (całkiem niezłą i stosunkowo niedrogą).
Deszcz słabo chciał przejść, więc kupiliśmy w warzywniaku winko (lane do plastikowej butelki) i wróciliśmy na kemping do namiotu. 
Po powrocie natknęliśmy się na właściciela, który pokazał nam przyczepę kempingową z przedsionkiem i powiedział, że jak chcemy, to spokojnie możemy sobie tam posiedzieć, a jakby w naszym namiocie było mokro czy niewygodnie, to możemy bez żadnych dopłat przekimać w przyczepie.
"Normalne" łóżko, podczas, gdy od tygodnia mieliśmy jedynie "nocleg" na lotnisku i w namiocie- dwa razy nie trzeba było nas namawiać. :)
Dodatkowo w przyczepie było normalne światło i podłączenie do prądu, więc spokojnie naładowaliśmy telefony, tablet i aparat. Żyć, nie umierać. Jak pisałem wcześniej- coś nad nami czuwa :)
Wieczór spędziliśmy przed przyczepą grając w makao i popijając wino i piwo... Bez kolacji, bo objedliśmy się pizzą :)





Pan gospodarz trochę nas zasmucił, bo powiedział, że taka deszczowa pogoda ma być jeszcze przez dwa dni... Trochę słabo, bo na jutro planowaliśmy dystans w granicach stu kilometrów, żeby dojechać do Zadaru, minąć go bokiem i znów trafić nad morze.
Zobaczymy- może złą pogodę zostawimy tutaj, a trochę słońca pojedzie z nami. Najlepiej, gdyby pół nocy i rano i nie padało, to spokojnie byśmy złożyli namiot na sucho, a może i pranie by nam podeschło na tyle, żeby schować do sakw...



Przy okazji "ciekawostka".
W Pakoštane od dwa tysiące dwunastego roku mieszka Ante Gotovina- oficer biorący udział w wojnie w Jugosławii. W tysiąc dziewięćdziesiątym czwartym roku otrzymał awans na generała dywizji, w dziewięćdziesiątym piątym dowodził podczas akcji "Burza" w rejonie Splitu, a do dwutysięcznego roku był naczelnikiem armii chorwackiej.
Międzynarodowy Trybunał Karny dla Byłej Jugosławii, w dwa tysiące pierwszym roku, oskarżył Gotovinę o zbrodnie wojenne oraz o zbrodnie przeciwko ludzkości- zamordowanie minimum stu pięćdziesięciu oraz wypędzenie około dwustu tysięcy chorwackich Serbów z Krajiny.
Od tamtego czasu, aż do dwa tysiące piątego roku ukrywał się.
W dwa tysiące jedenastym roku został skazany na dwadzieścia cztery lata więzienia. Podczas ogłaszania wyroku w kościołach na terenie całej Chorwacji odbyły się nabożeństwa w intencji uniewinnienia gen. Gotoviny, a sam wyrok Chorwaci uznali za hańbę.
Pod koniec dwa tysiące dwunastego roku generał został uniewinniony przez izbę apelacyjną haskiego trybunału.



Murale, napisy na murach czy billboardy z Ante Gotoviną można w Chorwacji spotkać na każdym właściwie kroku...

Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 70.28km
  • Czas 04:44
  • VAVG 14.85km/h
  • VMAX 44.82km/h
  • Podjazdy 638m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Ante & Toni Camp- Pakoštane. Dzień szósty.

Wtorek, 9 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Po dwóch litrowych butelkach wina spało się nader dobrze ;)



Korzystając z tego, że jesteśmy na kempingu oboje wzięliśmy w końcu prysznic w słodkiej wodzie, spłukując z siebie morską sól i przydrożny kurz.
Zjedliśmy też ciekawe śniadanie- skończył nam się chleb, więc kanapki były z maślanych herbatników posmarowanych śmietankowym serem, a całość wieńczyły plasterki salami. Ciekawa i całkiem smaczna kompozycja ;)











Kolejny przystanek, to Lidl w Šibeniku. Dojazd tam zajmuje nam nieco ponad godzinę (z przerwą na piwo po drodze ;)); trasa, to klasyczny interwał- trochę pod górę, trochę w dół. I tak w kółko, aż do znudzenia. Widoki, cały czas piękne, popsuły się przy wjeździe do miasta.









W Šibeniku zaliczamy jeszcze McDonald'sa na drugie śniadanie i przy okazji korzystamy z Wi-Fi, żeby zameldować się na fejsie, że żyjemy :)
W mieście zahaczamy jeszcze o bankomat, bo gotówka idzie, jak woda, i kierujemy się na wylot na Zadar. Całe szczęście w porę łapiemy się, że źle jedziemy, bo wyjechalibyśmy na  autostradę... W końcu znajdujemy "naszą" drogę.
Jeżeli chodzi o trasę, to najnudniejszy z dotychczasowych odcinków. Bez morza, gładki asfalt, pola i sady po obu stronach drogi... Do tego słońce niemiłosiernie pali nas z lewej strony. A jest wrzesień...
Dojechaliśmy do Vodicy, gdzie trafiliśmy na wyjątkowo szpetny pomnik Bobana...







Następnie dalej, na północ, do Pakoštane, gdzie w dwa tysiące pierwszym roku byłem na obozie.







Chwilę spędzamy na ochłodzeniu się w morzu i piwkiem na brzegu i ruszyliśmy szukać miejsca na nocleg.





Po dojechaniu na koniec miasteczka dotarliśmy przepiękny cypelek, ale- choć miejsce idealne na namiot- coś jest nie tak. Jakiś taki dziwny niepokój mnie dopadł i postanowiliśmy wrócić do miasta i poszukać noclegu na kempingu.



Na kempingu dlatego, że jutrzejszy dzień planujemy spędzić bez rowerów i przemieszczania się. Zostajemy w Pakoštane, robimy pranie, spokojnie suszymy, w międzyczasie zwiedzamy, bo jest co... Poza tym chcemy dać odpocząć nogom i dupkom, bo niedługo oboje skórę na tyłkach będziemy mieli twardszą niż na piętach.
Koniec końców dojechaliśmy na kemping (z czterema gwiazdkami... :|), pani z recepcji po usłyszeniu, że rowerzyści, że namiot, że nie na długo, proponuje, żebyśmy za darmoszkę przenocowali na przy kempingowym parkingu, a jutro zastanowimy się, co dalej.
Nie wiadomo czy tak strasznie wyglądamy czy po prostu jej się nie chciało. Oczywiście na propozycję przystajemy, a jutro poszukamy czegoś innego.
Kolacja z cyklu "makaron na sto sposobów"- suszone pomidory, pesto, kukurydza, rukola...







Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 58.74km
  • Czas 04:00
  • VAVG 14.69km/h
  • VMAX 47.62km/h
  • Podjazdy 580m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Kaštel- Ante & Toni Camp. Dzień piąty.

Poniedziałek, 8 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Początek nocy średnio spokojny. Ktoś co chwilę kręcił się koło namiotu, rowerów; nie ma co się dziwić- pijane towarzystwo z nadmorskich knajpek szukało zabawy, a namiot i rowery obok były atrakcją...
Justynka trochę się wystraszyła, więc ubrałem się, wyszedłem z namiotu i dobre czterdzieści minut siedziałem przed z gumową blondyną pod ręką.
"Żaden mada faka nie podskoczy do Polaka". ;)
Reszta nocy upłynęła spokojnie i była to właściwie pierwsza noc, kiedy oboje naprawdę się wyspaliśmy. A trochę nam zeszło, bo do ósmej :)



Reszta poranka standard- składanie namiotu, zapakowanie sakw, robienie kawy... Śniadania dziś nie jedliśmy, bo wczoraj w sklepie bardziej zajęło nas szukanie piwa, niż pożywienia ;)
Wczoraj wieczorem okazało się, że lampka z przodu mi padła; dziś mimo usilnych prób naprawienia, nic z tego nie wyszło. Ewidentnie zepsuł się włącznik. Po podłączeniu dobrej żarówki bezpośrednio do kabli- świeci, więc na szczęście to nie prądnica.
Pozostaje mieć nadzieję, że po drodze znajdziemy sklep rowerowy lub jakąś wypożyczalnię, gdzie będzie jakaś lampka pod prądnicę z wyjściem na tył...
Sprawa o tyle mnie martwi, że już zdarzyło nam się jechać po ciemku i lampki ratowały nam życie na ruchliwej drodze. A jakby nie było, to dziś raptem piąty dzień naszej podróży i nie wiadomo, co nas jeszcze spotka (tym bardziej, że im dalej na północ, tym szybciej będzie robiło się ciemno...)



Po opuszczeniu Kaštel zajechaliśmy do Lidla po coś na śniadanie, wodę i jakieś zapasy na kolację. Ciekawa sprawa, że tu przed Lidlem mają kioski, w których- oprócz fajek, gazet i takich pierdół- można kupić piwo... z lodówki (nawet w słusznym, dwulitrowym rozmiarze:)).
Minęliśmy Trogir i dalej, główną drogą kierowaliśmy się na Šibenik. Zdecydowana większość drogi, to długie i żmudne podjazdy, do tego jeszcze dość mocny wiatr i gorąc lejący się z nieba.







Morze schowało nam się za górami, pozostał tylko suchy krajobraz- przesuszone pola z winogronami, pojedyncze domy i niewielkie, wyglądające na opuszczone, wioseczki.



W końcu dotarliśmy do Primošten, gdzie zrobiliśmy przerwę na odpoczynek, na kąpiel, na piwko...





















W końcu zaczęło robić się późno i ruszyliśmy dalej, najpierw wzdłuż cypelka, ale okazało się, ze to ślepy zaułek zwieńczony prawie pionowymi schodami...





Wróciliśmy więc do "naszej" głównej drogi. Prawie cały czas było w dół, więc kolejne kilometry "pękały" naprawdę szybko. :)
Minęliśmy Maslinę, Dolac i coraz bliżej było nam do Šibenika, do którego dziś dotrzeć nie chcieliśmy...
Przed miejscowością Bašelovići skręciliśmy w dół do wioski, której nie mamy na mapie, żeby szukać czegoś na dziko. Cofnęliśmy się całą wiochę i nic. Żadnego miejsca, gdzie można by- nawet w nie spokoju- się rozbić. W końcu, na końcu (;)) wioseczki trafiliśmy na kemping. Przy wjeździe spotkaliśmy pana współwłaściciela, który pokazał nam miejsce na namiot za... 65kn za dwie osoby. Justynka utargowała na 50kn (bo biedni rowerzyści, bo tylko na noc i rano ruszamy dalej...), czyli namiot wyszedł nam za darmo...
Na kempingu kupiliśmy sobie domowej roboty winko.
Jeszcze się dobrze nie zadomowiliśmy, a pan współgospodarz podszedł i zapytał czy będziemy dziś jeszcze pływać, bo... jego mama stoi na brzegu i łowi ośmiornice i żyłka z zanętą jej się zahaczyła o kamień i trzeba by podpłynąć i odczepić. Pan, jak na Chorwata, całkiem nieźle polskim językiem władał; podeszliśmy na brzeg, odnaleźliśmy panią mamę, wskoczyłem do wody i uwolniłem żyłkę :) Pani baaardzo dziękowała :)
Justynka poszła na rekonesans po kempingu i zobaczyła zdjęcie, na którym pani mama faktycznie dzierżyła w ręce... ogromną, złowioną przez siebie ośmiornicę...
Po wypakowaniu się, rozłożeniu namiotu i zrobieniu jedzenia, wieczór przy kartach z wyśmienitym winem, zajebistym widokiem i fantastyczną miejscówką. Kto planuje być w tych rejonach- polecam z całego serca :)



















Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 72.61km
  • Czas 04:42
  • VAVG 15.45km/h
  • VMAX 49.17km/h
  • Podjazdy 942m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Promanja- Kaštel. Dzień czwarty.

Niedziela, 7 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Noc spokojna, mimo bliskości deptaka i tego, że całą noc chodzili tamtędy ludzie ("Tam jest namiot, nie świeć, bo ludzi pobudzisz!").
Pobudka pół do ósmej, szybkie składanie namiotu, śniadanie i kawka. A w tak zwanym międzyczasie łatanie dętki w tylnym kole mojego Diamanta; myślałem, że złapałem snake'a po wczorajszym "downhill'u" po deptaku, ale okazało się, że to "tylko" kawałek szkła...





Dętka wymieniona, udało się mini pompką napierdzieć odpowiednie ciśnienie, więc pozostało założyć sakwy i ruszać dalej.
Przed tym jednak Justynka skusiła się na poranną kąpiel w morzu. Woda była tak czysta, że szok. Do tego oświetlona promieniami słońca robiła niesamowite wrażenie. :)











Po wyjechaniu z naszego miejsca noclegowego pobiliśmy rekord dystansu- po dwóch i pół kilometrach zatrzymaliśmy się w Baškej Vodzie na zimniutkie Ožujsko. Dziś leniwa niedziela i nigdzie się nie spieszymy :)





W końcu się zebraliśmy i ruszyliśmy dalej, w stronę Splitu. Wyjazd z Baškej Vody wcale nie był łatwy, bo do pokonania mieliśmy około sześć kilometrów dość stromego podjazdu.

Po wdrapaniu się na przełęcz czekał na nas długi i przyjemny zjazd, prawie do samego Omiš. Początkowo tam mieliśmy się zatrzymać, żeby coś zjeść, jednak minęliśmy to "większe" miasteczko i zaraz za nim zrobiliśmy kolejny postój na schłodzenie się w morzu i piwkiem :)
Pogoda dziś nie rozpieszcza i daje nam się we znaki- od około dziewiątej rano temperatura grubo przekraczała dwadzieścia stopni Celsjusza, a w okolicach czternastej spokojnie dochodziła do trzydziestu kresek na plusie... Tak więc postój w Duče był jak najbardziej uzasadniony :)
Plan na dzisiaj, z okazji leniwiej niedzieli, to dojechać przed Split i tam szukać miejsca na spanie, albo przejechać Split tranzytem i gdzieś za nim rozglądać się za noclegiem. Jak pisze Piotrek Strzeżysz- nie lubimy dużych miast. ( http://onthebike.pl/ )
W Duče wskoczyliśmy na chwilę do restauracji Croatia na niedzielną rybkę. Od święta można, a co! :)







Stamtąd prosto na Split.
Za zwiedzaniem nie przepadamy, więc miasto przejeżdżamy tranzytem. Szczerze powiedziawszy- było to dotychczas najgorsza droga, jaką przyszło nam jechać w Chorwacji. Jezdnia kilkupasmowa, szybkiego ruchu, na której minimalna prędkość (!), to czterdzieści kilometrów na godzinę. Nic to, jechać trzeba. Po drodze kilkukrotnie się gubimy, kilkadziesiąt razy nie jesteśmy pewni dalszej trasy... Po prostu obłęd. Czuliśmy się, jak na Autostradowej Obwodnicy Wrocławia.
Duże miasta nie są dla nas.
W końcu udało nam się wydostać z głównej drogi (Jadranskiej Magistrali, D8) na boczną, prowadzącą przez Kaštel na Trogir (gdzie znajduje się Splickie lotnisko).
Sceneria wzdłuż drogi- masakra. Opuszczone, domy, fabryki, stocznie; jesteśmy niby blisko morza, a klimat zupełnie inny, niż czterdzieści kilometrów wcześniej. Do tego robi się późno, a my potrzebujemy sklepu. Krajobraz niewiele się zmienia, ale udaje nam się znaleźć nieduży sklepik osiedlowy, gdzie kupujemy wodę i piwko na wieczór.
Pozostaje więc znaleźć miejsce do spania .Pomaga nam w tym spotkany przed sklepem mountainbiker, który stwierdził, że cztery kilometry stąd jest "nice beach" i tam spokojnie można rozbić namiot, bo u nich nie ma kontroli.
Do zachodu kluczymy jeszcze jeszcze nabrzeżem miejscowości w poszukiwaniu najs bicza. Otoczenie trochę się zmieniło- coś na styl plaż, kafejki i knajpki (jak nasze rodzime mordownie), pełno murali kiboli Hajduka Split...
Brniemy w to dalej.
W końcu, na całe szczęście, dosłownie "wyrosło" przed nami całkiem sympatyczne pole nad samym morzem. Pole w sensie takim, że z trawą! Do tego z toi- toiem na samym środku (i to w chwili, kiedy najbardziej tego potrzebowałem! :)). 
Trochę nie wiemy czy tu wolno, czy wypada, czy bezpiecznie... Zauważamy jednak busa na polskich blachach, więc podchodzimy. Państwo z auta mówią ze spokojem, że spali tu dwa dni i jest spoko.
Dalej jechać sensu nie było, bo słońce już zaszło, więc stwierdziliśmy, że co by nie było, to i tak musimy tu zostać. choć nie do końca pewnie się czujemy w tym miejscu.
Najważniejsze, że Split za nami, że pogoda dopisuje, że ciągle pedałujemy razem i mimo kilku nieporozumień ciągle jakoś się dogadujemy i przemy naprzód :)
Miało być lajtowo, a wyszło ponad siedemdziesiąt kilometrów.
Do tego drugi raz podczas tego wyjazdu można było normalnie wbić szpilki w podłoże :)
No i księżyc fajnie oświetlał zatoczkę. I nocna panorama na Split też spoko :)
Na kolację odmiana- ryż :) Z ciemnym sosem pieczeniowym, papryką i kukurydzą :) Właściwie bardziej tu planujemy posiłki niż we Wrocławiu...
Jutro planujemy dotrzeć w okolice Šibenika.
















  • DST 60.70km
  • Czas 04:07
  • VAVG 14.74km/h
  • VMAX 49.17km/h
  • Podjazdy 1214m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gradac- Promanja. Dzień trzeci.

Sobota, 6 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Miejsce do spania na przydrożnym parkingu okazało się całkiem spoko. Trochę przeszkadzały jeżdżące w nocy auta, ale dało się wytrzymać. Poranek przywitał nas fajnym widokiem i ciepłem, choć słońce trochę chowało się za chmurami.





Po lekko ponad czterech kilometrach samego zjazdu trafiliśmy do centrum Gradac. Na drugie śniadanie po dwa Ožujsko na czymś w stylu molo :)











Ponieważ wczoraj w Ragatinie mijaliśmy sensowny zjazd do Bośni i Hercegowiny, do Mostaru, chyba odpuścimy to i Sarajevo i pozostaniemy przy pierwotnym planie zjechania wybrzeża Chorwacji i powrotu do Wrocławia na kole. Teoretycznie jeszcze przed Makarską mamy zjazd na Mostar, ale nie dość, że sporo trzeba by się cofać, to na dodatek droga wiodła by centralnie przez góry, a nie jak ta wcześniej wspomniana- w dolinie Neretvy, praktycznie po płaskim...
Jak się nie uda, to świat się zawali. Mostar, to tylko jeden most, a to jest nasza podróż poślubna i nic na siłę :)
Do Bośni czy Serbii będzie jeszcze czas się wybrać, może nawet naszym przyszłym busikiem... ;)
Po wczoraj, dziś planujemy dzień bardziej lajtowy pod względem rowerowym. Tylne koło odczuwa ciężar sakw, bo szprychy robią się coraz to luźniejsze; tak więc niebawem będzie trzeba je ponaciągać i wycentrować całe koło.
Z Gradac ruszyliśmy dalej wzdłuż Adriatyku; po około dwudziestu kilometrach, w Duba, zrobiliśmy kolejną przerwę na piwko, kąpiel i granata :) Miasteczko całkiem ładne, choć szalenie malutkie.









Z Duba ruszyliśmy dalej, w kierunku Makarskiej. Słońce wyszło zza chmur i zrobiło się naprawdę ciepło. Właściwie, to aż za ciepło, jak na jazdę rowerem.
Po kolejnych -nastu kilometrach dojechaliśmy do Makarskiej. Jak dla nas za duże miasto, ale na szczęście był Lidl, w którym obkupiliśmy się na podwieczorek i dwie kolacje.
Podwieczorek wciągnęliśmy przy plaży (ku zdziwieniu- głównie Polskich- "turystów").





Z Makarskiej, przez Krvavicę, dojechaliśmy do Promajny, żeby w spokoju wypić piwko. Zaliczyliśmy też kolejną kąpiel i tak nam się spodobało, że postanowiliśmy tu poszukać noclegu.
Udało się, choć trochę  na przypale, bo przy deptaku nadmorskim łączącym Promajnę z Bašką Vodą, ale nocleg w iglastym lasku, nad samym morzem wyjątkowo nas urzekł :)
Słońce chyliło się ku zachodowi, więc w spokoju oglądnęliśmy zachód, poczekaliśmy aż się ściemni i ludzi z deptaka ubędzie i rozbiliśmy namiot i zrobiliśmy kolację... Makaron, ser i sos śmietanowy... Mniam! :)
Dzień udany, jeżeli chodzi o pogodę- deszczu tyle, co kot napłakał, słońce i kąpiele w morzu :) Do tego rowerowanie w naprawdę zajebistych terenach z mega widoczkami :)
Miało być lajtowo, a pękło sześćdziesiąt kilometrów, przewyższeń też nie mało. Fajny dzień :)




















Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 103.40km
  • Czas 06:02
  • VAVG 17.14km/h
  • VMAX 45.79km/h
  • Podjazdy 1214m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Soline- Gradac. Dzień drugi.

Piątek, 5 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Po pierwszej nocy w Chorwacji oboje kolektywnie stwierdziliśmy, że mata samopompująca jest tu najlepszym przyjacielem naszych pleców i dupek. :)
Noc spokojna, choć trochę wietrzna, co przy braku możliwości wbicia szpilek w podłoże, napawało lekkim niepokojem, że w przypadku mocniejszego deszczu tropik zacznie dotykać sypialni i pojawią się nieszczelności... Na szczęście było bez deszczu.



Obudziliśmy się o siódmej, ale po wczoraj daliśmy sobie jeszcze godzinkę na dospanie :) Potem kawka, śniadanie, złożenie namiotu, zapakowanie sakw i dalej w drogę.







Po przeszło dwudziestu kilometrach dojechaliśmy do Slano. Od dłuższej chwili jechaliśmy w deszczu, więc ochoczo zjechaliśmy z głównej drogi na chwilę odpoczynku.
Miejscowość, położona nad bardzo ładną zatoczką, była bardzo urokliwa. Kupiliśmy sobie piwko, na straganie kilka warzyw na śniadanie i siedliśmy na plaży. W końcu mogliśmy też pierwszy raz zamoczyć dupki w Adriatyku :)

























Od miasteczka długo, długo w deszczu. Na chwilę stanęliśmy na stacji benzynowej z nadzieją, że się przetrze. Nie przechodziło, więc przebraliśmy koszulki na suche, uzbroiliśmy się w kurtki przeciwdeszczowe i ruszyliśmy dalej.
Żeby kontynuować drogę w Chorwacji, musieliśmy około dziesięciokilomertowy odcinek przejechać przez Bośnię i Hercegowinę. Właściwie jedno większe miasteczko i tyle. Wszędzie auta na chorwackich blachach, w miasteczku kościół, a w sklepach- poza markami konwertybilnymi- można płacić kunami. Taka chorwacka Bośnia. Hercegowina.





Po wyjeździe z Bośni pogoda nam się poprawiła- wyszło słońce i od razu zrobiło się cieplej.
Po około sześciokilometrowym podjeździe dokulaliśmy się na przełęcz, na której zrobiliśmy sobie chwilę przerwy...

















Przy pierwotnym założeniu, że chcemy robić osiemdziesiąt kilometrów dziennie, stwierdziliśmy, że spokojnie powinniśmy dotrzeć przed zmrokiem do Ploče.
W tym miejscu droga znacznie odbiła wgłąb lądu, czekało nas jeszcze kilka ciężkich podjazdów i szybkich zjazdów, aż dotarliśmy do Opuzen, gdzie zrobiliśmy zakupy na wieczór, a przed sklepem zasiedliśmy na szybkie Ožujsko... Zreflektowaliśmy się, że robi się dość późno i niedługo będzie ciemno. Jazda wzdłuż Neretvy była typową jazdą na wyścig z czasem i ze słońcem. W miejscowości Regatin przejechaliśmy mostem; było już szarawo, a do Ploče ponad sześć kilometrów.
Ploče przejechaliśmy tak szybko, że prawie nie zauważyliśmy, że do niego wjechaliśmy. Nadal byliśmy dość spory kawałek od morza, a na dodatek nie bardzo było gdzie się zatrzymać, żeby rozbić namiot... Postanowiliśmy więc jechać dalej, żeby dojechać do morza, bo jego brak wywoływał w nas niepokój i prawie depresję ;)
Już po ciemku, raz pod górę, a raz w dół, dotarliśmy do hotelu na skarpie nad Adriatykiem. Justynka zapytała w środku, gdzie możemy się rozbić; kelner stwierdził ,że :na pewno nie tu", ale podpowiedział, żebyśmy przejechali jeszcze około dwa kilometry, a tam przy drodze będzie parking.
Jak zasugerował, tak zrobiliśmy i faktycznie- po chwili dojechaliśmy na parking na skarpie.
Mimo nocy było bardzo jasno od księżyca i jego odbicia w morzu. Niedaleko nas stał zaparkowany kamper, gdy usłyszeliśmy z niego ojczystą mowę podeszliśmy, żeby się przywitać. Okazało się, że stacjonuje tam starsza ekipa z Polski, która jedzie przez Dubrovnik do Czarnogóry. Oczywiście nie na sucho, a przy butelczynie chorwackiej śliwowicy. Dwa razy nie trzeba było nas namawiać, nalali po pół szklanki mocnego trunku... To nam w zupełności wystarczyło ;) Zamieniliśmy z nimi jeszcze dwa zdania i wróciliśmy na "nasze" miejsce, żeby rozbić namiot i szykować kolację.
Na kolację makaron z sosem pomidorowym i fasolką, zamiast kukurydzy ;) Po kolacji, chwilę po dwudziestej pierwszej, dopadło nas zmęczenie i senność.
Mieliśmy dziś zrobić osiemdziesiąt kilometrów, a wyszło ponad sto. Biorąc pod uwagę ilość podjazdów, pół dnia w deszczu i spory kawałek po ciemku, uważam, że to naprawdę niezły wynik. :)








Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 49.78km
  • Czas 03:38
  • VAVG 13.70km/h
  • VMAX 43.69km/h
  • Podjazdy 838m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Čilipi- Soline. Dzień pierwszy.

Czwartek, 4 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

O szóstej trzydzieści szczęśliwie wylądowaliśmy.





Blisko godzina jeszcze minęła, zanim udało nam się z powrotem dostać bagaże i rowery. Na szczęście nic nie zostało uszkodzone, choć kartony nieźle ucierpiały (mój nawet się otworzył); ogólne były dobrze zapakowane, ruchome części przymocowane na trytki, mimo to zarówno u mnie, jak i Justynki zdarł się trochę mostek (śruby mocujące kierownicę).
Čilipi przywitał nas słońcem, i ponad dwudziestoma stopniami na plusie. Na pobliskim przystanku autobusowym zacząłem skręcać nasze rowery do kupy i wzięliśmy się za przepakowywanie sakw.











Około ósmej trzydzieści byliśmy już gotowi i ruszyliśmy w stronę miasta; lotnisko jest oddalone od Dubrovnika ponad dziewiętnaście kilometrów, więc było co pedałować z rana :)
Droga dobrej jakości, chociaż bardzo ruchliwa, kierowcy niewiele sobie robią rowerzystów. Ciekawe, jak to wszystko wygląda w szczycie sezonu...







Trasa choć bardzo widokowa, to dość nudna- bez przerwy w górę i w dół. Czas się przyzwyczajać ;) "Urozmaiceniem" są podjazdy o ponad dziesięciostopniowym nachyleniu.

Sam Dubrovnik bardzo ładny, ale nie zdobył naszej sympatii. Przeolbrzymi ruch, nawet w ścisłym centrum; kupa bezsensownych, wąskich jednokierunkowych uliczek. Samo stare miasto z taką ilością schodów, że ciężko było by tam chodzić pieszo, a co dopiero z rowerami objuczonymi sakwami... ;)



W jednej z knajpek przysiedliśmy na poranną kawę, piwko i uzgodnienie, co dalej robimy z tym dniem.





Powodem naszej antypatii do tego miasta była jeszcze jedna istotna sprawa. Kupionych we Wrocławiu kartuszy z gazem do kuchenki na pokład samolotu wziąć nie mogliśmy. Sprawdziliśmy wcześniej w Internecie, że mają w Dubrovniku InterSport; u nas można w tej sieci kartusze kupić do wyboru, do koloru, w zależności od pojemności, producenta i tak dalej... Na miejscu okazało się, że faktycznie InterSport jest (nawet udało się do niego trafić, z pomocą Centrum Informacji Turystycznej), ale nakręcanych kartuszy nie mają (mało tego- dziwili się, że takie coś jest, bo oni mają tylko nabijane na "stałe"...). Odwiedziliśmy jeszcze dwa inne sklepy z podobnym asortymentem i nic. Na stacji benzynowej również mieli tylko nabijane. 
W końcu, jakimś cudem, Justynce udało się znaleźć te nas interesujące w... sklepie wędkarskim. Od razu wzięliśmy dwa (59kn za 220g). Sytuacja została uratowana- mogliśmy liczyć na ciepły posiłek i kawę we własnym zakresie.
Z miłą chęcią pożegnaliśmy więc Dubrovnik i trochę naokoło, linią brzegową Zatoki Dubrovačkiej wyjechaliśmy z miasta.











Kierując się Jadranską Magistralą wzdłuż wybrzeża na północ, dotarliśmy do miejscowości Soline, gdzie znaleźliśmy spokojny kemping. Po dwóch dniach i nocce bez snu nie chciało nam się szukać niczego "na dziko".
Wieczorem szybka kolacja, kąpiel, pogaduchy, piwko i spać. W końcu :)
















Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 26.91km
  • Czas 01:31
  • VAVG 17.74km/h
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze

...

Poniedziałek, 1 września 2014 · dodano: 02.09.2014 | Komentarze 0

W pracy do piętnastej, bo... nie było co robić ;) Całe szczęście, że niebawem urlop i wyjazd.

Cały dzień jazdy w deszczu; jesień jak nic, Panie.

W domu w końcu był czas, żeby usiąść do kompa i napisać testowego newsa do www.wrower.pl . Jak się spodoba, to nawiążemy ściślejszą współpracę :)

I taki pozytywny prezent od Mamy (poza sześcioma złotymi nic nie udało się wygrać ;)) :


Kategoria Diamant, Praca, Wrocław


Flag Counter