Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Ciacho1985 z miasteczka Jordanów Śląski / Wrocław. Mam przejechane 45438.83 kilometrów w tym 6642.79 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 16.55 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wakacje 2014

Dystans całkowity:1632.96 km (w terenie 8.00 km; 0.49%)
Czas w ruchu:101:42
Średnia prędkość:15.74 km/h
Maksymalna prędkość:78.00 km/h
Suma podjazdów:16829 m
Liczba aktywności:21
Średnio na aktywność:77.76 km i 5h 05m
Więcej statystyk
  • DST 100.49km
  • Czas 06:30
  • VAVG 15.46km/h
  • VMAX 53.00km/h
  • Podjazdy 922m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Jelešane- Ljubljana. Dzień dwunasty.

Poniedziałek, 15 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 2

Namiot rozbiliśmy jakieś sto pięćdziesiąt metrów od granicy i mimo przejeżdżających głośno ciężarówek i głosów dobiegających z pobliskiego parkingu dla TIRów, było to dla mnie jedno z bezpieczniejszych miejsc, w których przyszło nam spać podczas tej podróży. Dla Justynki zupełnie odwrotnie.



Zmarzłem tylko trochę, bo zamiast wejść do śpiwora, to tylko się nim nakryłem. O szóstej czterdzieści pięć Justynka zrobiła pobudkę. Zwinęliśmy śpiwory, namiot, maty i tuż po siódmej ruszyliśmy dalej. Po niedługim czasie zatrzymaliśmy się w lesie, gdzie spokojnie zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy kawkę i herbatę.







Zdecydowanie czuć, że zmieniamy klimat, bo autentycznie jest tu sporo chłodniej. Dziś w planie mamy dojechać do Ljubljany :)
Wakacje nad morzem się skończyły, teraz czas na to, żeby trochę depnąć i dojechać do domu na czas. Słowenia- Austria- Czechy- Polska. Z tego, co pobieżnie wyliczyliśmy z mapy, wychodzi jakieś dziewięćset kilometrów powrotu, czyli przyzwoicie było by robić minimum te dziewięćdziesiąt kilometrów dziennie.
Oboje nie możemy doczekać się Czech- tam już prawie jak w domu, do tego piwo dobre i niedrogie.









Droga w kierunku Ljubljany (jakby przedłużenie Jadranskiej Magistrali) spokojna, z niewielkim natężeniem ruchu. Początkowo płasko lub lekko w dół, po jakimś czasie podjazd do miejscowości Pivko (jak nazwa wskazuje zatrzymaliśmy się tu na piwko ;)).



Parę kilometrów wcześniej musieliśmy się zatrzymać na usunięcie awarii w moim rowerze; wczoraj, gdzieś w Rijece, po wjechaniu w dziurę skrzywiłem tylne koło. Ciężko się jechało, bo obręcz tarła o hamulec, więc gdy tylko trochę się ociepliło zrobiliśmy postój. Gdy przyjrzałem się kołu wyszło, że jedna ze szprych miała dość i sobie pękła. Szybka wymiana na nową, centrowanie (polowo, na klocki ;)) i koło kręciło się na igłę. Przy okazji postoju i wyciągniętych narzędzi wymieniłem też klocki hamulcowe z przodu, bo choć starych była jeszcze ponad połowa, to strasznie piszczały.







Droga, póki co, bardzo relaksująca (zwłaszcza po wczoraj). Krajobraz diametralnie się zmienił- pola, łąki, lasy, zazielenione góry, coś na styl naszej Kotliny Kłodzkiej czy gór Sowich. Odpoczywamy tu.





















Kierowcy też jakby bardziej zwracają uwagę na rowerzystów i po prostu uważają.
W jednym miejscu czekała na nas niezła wspinaczka, ale warto było- zjazdowy asfaltowy flow pełną gębą! :) Od miejscowości Logatec ścieżka rowerowa poprowadziła nas prosto do Ljubljany...



Miasto- szok! Nigdy jakoś za bardzo nie myślałem o Słowenii, a Ljubljana kojarzyła mi się z Warszawą z początków lat dziewięćdziesiątych. Okazuje się, że to stolica na bardzo wysokim europejskim poziomie. Po to między innym się podróżuje, żeby niszczyć stereotypy ;)
Stolica Słowenii urzekła nas na wstępie ilością i jakością ścieżek rowerowych oraz sposobem ich poprowadzenia. Aż zabawne, że Wrocław (który uważa się za rowerową stolicę Polski) walczy z miernym skutkiem o każdy metr ścieżek. W Ljubljanie rowerzyści są wszędzie, w każdym wieku, każdej profesji i stanie społecznym. Rowery są poprzypinane wszędzie. Dosłownie wszędzie i do wszystkiego. Ilością rowerów, rowerzystów i rowerową infrastrukturą Ljubljana śmiało może konkurować z Amsterdamem czy Kopenhagą. Naprawdę wysoki poziom.
Warto też wspomnieć w tym miejscu o zachowaniu kierowców względem rowerzystów- bezbłędne; nie trzeba (choć wypada) kręcić głową naokoło przy każdym przejeździe przez jezdnię, bo kierowcy sami z siebie zwalniają i się rozglądają wiedząc, że to rower ma pierwszeństwo. Tak samo ciężko było by znaleźć pieszego na ścieżce rowerowej, nawet na przystankach autobusowych.
Pod względem architektury też zrobiło to na miasto zrobiło na nas wrażenie. Do tego stopnia, że oboje w tym samym momencie stwierdziliśmy, że moglibyśmy tu zamieszkać...
Dlatego też postanowiliśmy, że to tu zostaniemy na noc i trochę pobłądzimy po starówce.
Odnaleźliśmy Centrum Informacji Turystycznej, gdzie pani pokierowała nas do hostelu, gdzie spokojnie i bezpiecznie można było przechować rowery. Tak trafiliśmy do H20stel ( http://www.h2ohostel.com/hostel-ljubljana )- czternaście euro za osobę w pokoju ośmioosobowym, czyli całkiem przyzwoicie.
Wieczorem wzięliśmy pod pachę Żyrafkę i ruszyliśmy pozwiedzać. Trochę nas złapał głód, więc wróciliśmy do hostelu i zrobiliśmy sobie mięsne spaghetti. A potem jeszcze wyskoczyliśmy na piwko :)













































Dzień wyjątkowo udany. Nie dość, że wstaliśmy wcześnie i od rana byliśmy w drodze, to jeszcze sama trasa nam sprzyjała- mało męcząca i malownicza. Do tego na koniec spotkanie z Ljubljaną i miłe zaskoczenie tym miejscem. Taka nagroda za niesprzyjającą końcówkę Chorwacji :)






  • DST 97.96km
  • Czas 06:21
  • VAVG 15.43km/h
  • VMAX 57.00km/h
  • Podjazdy 1664m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Bunica- Jelešane (SLO). Dzień jedenasty.

Niedziela, 14 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Trochę pospaliśmy i zdecydowanie później dziś wyjechaliśmy niż wczoraj, bo dopiero po dziesiątej...









Interwałową drogą góra- dół dojechaliśmy do Crikvenicy, gdzie zrobiliśmy przerwę na obiad- dziś niedziela, więc smażona rybka :) Musimy tą tradycję podtrzymać we Wrocławiu i co niedzielę chodzić gdzieś na rybkę :) Do Rijeki zostało niespełna czterdzieści kilometrów, więc spokojnie powinniśmy przekroczyć dziś granicę ze Słowenią.







Kawałek przed Rijeką niechcący wbiliśmy się na autostradę... Dużo pędzących aut zaczęło robić na nas wrażenie coraz bardziej, gdy zbliżaliśmy się do... kilometrowego tunelu. Na "szczęście" tuż przed wjazdem zatrzymała nas policja. Sytuacja ciężka do opisania- my tłumaczymy, że pomyliliśmy drogę, że oznakowanie trochę mylne, że potem nie było jak zawrócić i tak dalej. Panowie nic sobie z naszych wyjaśnień nie robili, wyraźnie śmiali się, że Polacy przyjechali i chcą rowerami po autostradzie jeździć. Justynka, początkowo zaczęła udawaną histerię, że nie wiemy co dalej, żeby nam pomogli; z czasem sytuacja robiła się coraz bardziej dziwna, a histeria coraz mniej udawana... Dobre pół godziny straciliśmy stojąc przy barierkach i szukając wyjścia, bo policjanci (z naszymi dowodami w rękach) upierali się, że samych nas nie mogą puścić ani w jedną, ani w drugą stronę. W końcu wpadli (!) na pomysł, który Justynka zaproponowała im dobre piętnaście minut wcześniej (!)- niech nas eskortują do najbliższego zjazdu. Ponieważ policjanci stali po drugiej stronie autostrady, musieli kawałek od nas odjechać i zawrócić, żeby znaleźć się po naszej stronie.
Na włączonej szklance pojechali za nami przez tunel, żeby nic nam w tyłki nie wjechało, do najbliższego zjazdu. Po zjechaniu z autostrady i zatrzymaniu się w bezpiecznym miejscu panowie nas poinformowali, że taka "usługa" ("mandat") kosztuje 500kn. Ewidentnie chcieli te pieniądze dla siebie, więc Justynka uparcie twierdziła, że wyjeżdżamy dziś z Chorwacji, nie mamy euro, a kun w portfelu mamy siedemdziesiąt (zgodnie z resztą z prawdą). Na pytanie policjantów, co będziemy w takim razie jeść, skoro nie mamy pieniędzy, powiedzieliśmy, że na Słowenii mamy przyjaciół,m którzy na nas czekają z wiktem i opierunkiem. Panowie z mocno skwaszonymi minami oddali nam dokumenty, my grzecznie podziękowaliśmy za eskortę i każde pojechało w swoją stronę.
Tuż przed Rijeką zatrzymaliśmy się, żeby wydać resztę pieniędzy na piwko w barze Bicicletta (coś na styl naszego BikeCafe- nic z rowerami nie ma wspólnego poza nazwą ;)); tam po dwa piwka, przy okazji załapaliśmy się na Wi-Fi, więc obadaliśmy fejsa i maile.





Rijeka. Przelecieliśmy przez nią tranzytem, więc ciężko było robić zdjęcia, bo ulice strasznie ruchliwe. Mało brakowało, a znów wyjechalibyśmy na autostradę ;)
W każdym razie Rijeka, jeżeli chodzi o architekturę, spodobała mi się najbardziej ze wszystkich większych miast, przez które przejeżdżaliśmy. Do tego strasznie górzyste miasto- najpierw szybki zjazd do centrum, a żeby się wydostać w stronę Puli- mega podjazd. Po wyjeździe z miasta najpierw kierowaliśmy się na Opatiję, a potem na Matulji i w końcu na Rupę, gdzie chcieliśmy przekroczyć granicę.





Późne zebranie się dzisiaj, sporo podjazdów po drodze, akcja z policją i zasiedzenie się przy piwku sprawiły, że w Matulij zastał nas już zmrok i resztę drogi jechaliśmy po ciemku (znów lampka okazała się błogosławieństwem!). Na szczęście sztywny podjazd skończył się niebawem i było albo płasko, albo w dół. Po ciemku, przez las, w bardzo dużej wilgotności powietrza i niezbyt wysokiej temperaturze- nie był to najprzyjemniejszy odcinek.
W końcu udało nam się dokręcić do Rupy, gdzie po sprawdzeniu dowodów osobistych przez policję (!) przekroczyliśmy granicę i znaleźliśmy się w Słowenii.





Była dwudziesta trzydzieści, my totalnie wyrypani czasem jazdy, niekończącymi się podjazdami, więc tuż po dwudziestej pierwszej leżeliśmy w namiocie i zasypialiśmy. Namiot rozbiliśmy tuż za granicą, w pierwszych napotkanych krzakach. Żeby rano nie zbierać się zbyt długo olaliśmy kolację, przebieranie się i rozpakowywanie. Nadmuchaliśmy tylko maty, wyciągnęliśmy śpiwory i położyliśmy się w tym, co mieliśmy na sobie.
To był dzień pełen wrażeń.




Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 91.55km
  • Czas 05:38
  • VAVG 16.25km/h
  • VMAX 49.00km/h
  • Podjazdy 1345m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Lukovo Šugarje- Bunica. Dzień dziesiąty.

Sobota, 13 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Wczoraj położyliśmy się wcześnie, więc wstaliśmy skoro świt. Zjedliśmy szybkie śniadanie złożone z resztek wczorajszej kolacji, zebraliśmy się i ruszyliśmy.





Noc nie była jakaś straszna, choć co chwilę się budziłem przez... komary, które co chwila latały mi koło gęby. Całą noc nie padało, wiatr też trochę się uspokoił i była szansa na w miarę suchą drogę.
Oczywiście gdy tylko ruszyliśmy rowery zaczęło padać...
Próbowaliśmy chwilę odczekać, aż przestanie, ale nie miało to większego sensu, więc założyłem na siebie dwie kurtki przeciw deszczowe i ruszyliśmy.









Na dosłownie moment deszcz się uspokoił i była szansa, że jakoś go miniemy, gdy zaczęło tak lać, że w takim deszczu jeszcze chyba w życiu nie jechałem. Urwanie chmury, to mało.
Sporo dziś było podjazdów i oczywiście przed każdym deszcz przestawał padać, żebyśmy mogli zapocić się w kurtkach. Co i rusz- deszcz, słońce, deszcz...
Tuż przed dwunastą pękło nam pięćdziesiąt kilometrów na licznikach. Droga wiła się coraz bardziej do góry, a z każdą chwilą robiło się coraz cieplej, a chmury deszczowe zostawialiśmy za sobą, gdzieś pomiędzy górami. Trochę nie dowierzałem, że może dziś nie padać- a tu proszę! :)















W końcu po długich, stromych i męczących podjazdach przyszedł czas na jeden z lepszych asfaltowych zjazdów w życiu; nachylenie w sam raz, żeby bez pedałowania utrzymywać prędkość na poziomie czterdziestu pięciu kilometrów na godzinę, a do tego zajebiste widoki.
Żeby nie było zbyt kolorowo- od wczorajszego postoju pod sklepem do miejsca, gdzie spaliśmy było około dziesięciu kilometrów. Od miejsca noclegu do Senj, gdzie akurat siedzimy- przeszło osiemdziesiąt kilometrów. W międzyczasie spotkaliśmy dwa (!!!) sklepy z czego jeden nieczynny, a drugi około pięć kilometrów od miejsca startu (który pominęliśmy, bo za wcześnie, a na dodatek w deszczu). Śmiało można więc powiedzieć, że na odcinku około dziewięćdziesięciu kilometrów był jeden normalny sklep (nie wliczając w to restauracji czy apartamentów do wynajęcia, których nie brakowało).
Przed Senj wstąpiliśmy do knajpki na cokolwiek do zjedzenia, bo nie było już siły pedałować.
Dopiero w Senj przyszedł czas na sklep, piwko, odpoczynek na plaży i pierwszą od trzech dni kąpiel...











Po rzuceniu okiem na mapę zobaczyliśmy, że to już końcówka naszej Chorwacji... Do Rijeki zostało nam około czterdziestu pięciu kilometrów i może ze dwadzieścia stamtąd do granicy ze Słowenią. Chwilę wcześniej wybraliśmy w bankomacie trochę pieniędzy i po szybkim przeliczeniu stwierdziliśmy, że za dużo na taki krótki czas. Skoro jutro mamy opuścić Chorwację, to dziś spokojnie możemy poszukać noclegi na kempingu, żeby się wykąpać, a jutro- z okazji niedzieli- zjeść grillowaną rybkę na odchodne :) Bez sensu dwa razy tracić- na prowizji w bankomacie, a potem na wymianie w kantorze.
Nie było sensu siedzieć w Senj, bo to "większe" miasto, do tego mega dziwny kemping z dopłatą 20kn za osobę za... prysznic. Jedzenie mieliśmy już kupione, więc pozostało nam kupić jakieś piwko na wieczór. Ruszyliśmy więc dalej, bo według mapy za około sześć kilometrów miały być dwa kempingi obok siebie.
Faktycznie- ujechaliśmy kawałek i znaleźliśmy się na kolejnym całkiem uroczym kempingu w Bunicy. Prysznic, niezłe kible i prysznice, fajne miejsce na namiot.



Czuć, że to już północ- dzień zdecydowanie krótszy niż na południu. Do tego zdecydowanie chłodniej, zwłaszcza jeżeli chodzi o wieczory i temperaturę wody.

Na kempingu standard- namiot, wypakowanie sakw, kolacja, prysznic, uzupełnienie dzienników, zachód słońca, wypisywanie reszty pocztówek, które chcemy wysłać jeszcze z Chorwacji.



Jeżeli się uda, to jutro opuszczamy ten kraj i (według pierwotnego planu) wracamy do Polski przez Słowenię, Austrię i Czechy. Wydaje mi się, że jeżeli nie będzie po drodze niespodzianek, to spokojnie powinniśmy zdążyć. W końcu jeszcze dwa tygodnie przed nami; co prawda trochę gór nas jeszcze czeka, ale trochę się w tej Dalmacji zahartowaliśmy :) Jazdę w deszczu też już mamy ogarniętą, więc jedyne, co może nas zdziwić, to jakaś niska temperatura :)












Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 44.62km
  • Czas 02:40
  • VAVG 16.73km/h
  • VMAX 46.00km/h
  • Podjazdy 410m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Rovanjska- Lukovo Šugarje. Dzień dziewiąty.

Piątek, 12 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

W nocy trochę jeszcze pokropiło, ale poranek przywitał nas słońcem nieśmiało wyglądającym zza niewielkich chmur i całkiem przyjemną temperaturą.
Po wczorajszej przygodzie z deszczem pozwoliliśmy sobie podrzemać do prawie dziewiątej. Słońce grzało coraz mocniej, więc porozkładaliśmy zmoczone wczoraj ciuchy i niedoschnięte pranie na kamieniach, żeby spokojnie wyschło.









Potem śniadanie, piwko, pakowanie, składanie namiotu i w drogę...









Na drugim kilometrze (znów rekord! ;)) postój przy sklepie na piwko :)









Minęliśmy Starigrad i dalej jadąc Jadranską Magistralą kierowaliśmy się na północ. Kolejny postój na piwko wypadł nam na dwudziestym siódmym kilometrze w Krušćicy. Niedługo po wyjeździe z tej miejscowości złapał nas deszcz, który przeczekaliśmy po przystankową wiatą. Niestety, po przejechaniu kilku kilometrów od tamtego miejsca znów zaczęło padać, a właściwie to zrobiła się ulewa tak, jak wczoraj.



Około szesnastej zobaczyliśmy zadaszenie pod którym można było się schować. Okazało się to tarasem nieczynnej knajpki w pobliżu starego kamiennego kościoła. Po wczorajszych doświadczeniach z deszczem stwierdziliśmy, że nie jedziemy dalej, tylko tu przeczekamy. Po około trzydziestu minutach deszcz, zamiast przejść, jeszcze bardziej się wzmógł i zerwał silny wiatr. Zmoknięci i zmarznięci najpierw wyjęliśmy śpiwory, żeby się w nich trochę zagrzać, a potem maty, bo szansa na to, że dziś za dnia się przejaśni była niewielka i- chcąc nie chcąc- tu przyjdzie nam spędzić dzisiejszą noc. Z nadzieją, że sprawdzi się prognoza pogody przesłana przez Teściową wczoraj- w sobotę słońce.









Tak więc siedzimy/ leżymy tu kolejną godzinę, zawinięci w śpiwory, ale przynajmniej osłonięci od deszczu. Od wiatru niestety nie. Z rozrywek pozostało nam czytanie przewodnika i rozwiązywanie krzyżówek przywiezionych z Polski.
Trochę tu złowieszczo i przygnębiająco, ale jakoś damy radę przespać tu tę noc...





Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 82.83km
  • Czas 05:11
  • VAVG 15.98km/h
  • VMAX 37.16km/h
  • Podjazdy 692m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Pakoštane- Rovanjska. Dzień ósmy.

Czwartek, 11 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Upiekło nam się z tym noclegiem w przyczepie, bo w nocy była taka ulewa, że zacząłem wątpić w to czy namiot przetrzyma taki nawał wody i zadba o suchość naszego bagażu... Do tego centralnie nad nami przeszła taka burza, jakiej chyba w życiu jeszcze nie widziałem. Pioruny ogniste, siarczyste, huki i błyski. Masakra jakaś.



Rano znów ulewa. Zaczęliśmy się pakować wątpiąc w to czy w ogóle dziś stąd wyjedziemy. O ile zapakowanie sakw nie było problemem (poza praniem, które okazało się niewypałem i w deszczu nie chciało schnąć...), to ze złożeniem namiotu musieliśmy trochę poczekać, bo pakowanie go w deszczu to niezbyt dobry pomysł.
W końcu trafiliśmy w okno pogodowe, dopakowaliśmy się do końca i po pożegnaniu z gospodarzami ruszyliśmy w stronę Zadaru.







Deszcz całkowicie przestał padać, zrobiło się nawet ciepło i co jakiś czas było widać słońce... Po drodze, w Biogradzie, odwiedziliśmy sklep "rowerowy", w którym były części samochodowe, piły łańcuchowe i tym podobne głupoty. Lampki pod prądnicę oczywiście nie mieli.
Zgodnie z wcześniejszym założeniem na dwudziestym piątym kilometrze zrobiliśmy sobie przerwę na piwo. Tak nam się udało wpasować w czas, że gdy Justynka weszła do sklepu, ja usłyszałem, że schodzi mi powietrze w tylnym kole. Tak więc mieliśmy uroczy odpoczynek nad morzem, przy piwku, z  łataniem i wymianą dętki...





 i posta

W Zadarze zatrzymaliśmy się przy Lidlu, żeby zrobić zakupy na drugie śniadanie i na kolację. Na wyjeździe z miasta wypatrzyliśmy InterSport i postanowiliśmy jeszcze raz spróbować szczęścia z lampką... Oczywiście nie wyszło, ale Justynka pół centrum handlowego poinformowała o tym, że szuka sklepu rowerowego i... namiar dostała. :)





Trochę pobłądziliśmy po Zadarze szukając owego sklepu, ale w końcu się udało. Na miejscu mechanik mówiący po angielsku w stopniu zbliżonym do mnie, stwierdził ,że w deszczu to taka lampka nie będzie działała i już, a on nie ma czasu. Justynka przycisnęła ekspedientkę i znalazła odpowiednią lampkę, tyle, że bez włącznika. Trudno, po prostu będę jeździł całą dobę na światłach :)
Mechanik dalej nie dowierzał ,ze będzie to działać; po przykręceniu lampki, podłączeniu kabli i zakręceniu kołem mina trochę mu zrzedła, bo tył i przód normalnie świeciły.
Mimo, że bez włącznika, potem okazało się, że to najlepiej wydane 129kn na tym wyjeździe...





Dlaczego? Dlatego, że jadąc do sklepu rowerowego znów złapał nas deszcz, a potem na wyjeździe z Zadaru tylko się powiększył. Jechaliśmy drogą o dość sporym natężeniu ruchu, niby w ciągu dnia ale widoczność była jak w nocy. Tak więc działające oświetlenie było zbawianiem; mimo nakazu jazdy dwadzieścia cztery godzinę na dobę na włączonych światłach, to wielu Chorwatów nic sobie z tego nie robi, więc odblaski można sobie w dupę wsadzić...







W przeddeszczu zrobiliśmy ponad czterdzieści kilometrów, z czego wszystko po strasznie beznadziejnym i "jałowym" odcinku, żeby dojechać od morza do morza. Większość tej drogi, to były podjazdy.
W końcu po lewej stronie pokazało nam się morze, więc postanowiliśmy zjechać do pierwszej napotkanej miejscowości. Padło na Rovanjską. Trochę, w deszczu, pokręciliśmy się po wsi, odnaleźliśmy sklep, poszukaliśmy miejsca do spania. Z tym drugim było o tyle słabo, że mieścina była naprawdę nieduża. Próbowaliśmy "na gospodarza", ale nam nie wyszło, bo pan twierdził, że za takie nasze nocowanie u niego on mógłby dostać dużą karę. Polecił nam nocleg na dziko w sosnowym lasku- mimo zakazu można się tam rozbić, bo tu i tak nie sprawdzają takich rzeczy.
To skoro nie sprawdzają, to dlaczego zasłaniał się kontrolą i karą za nocleg na swoim podwórku?
Nie wiadomo.
W końcu udało nam się znaleźć kawałek miejsca na cypelku po drugiej stronie zatoczki, także mieliśmy widok na całą wioskę. Rozbiliśmy namiot cali przemoczeni i przemarznięci. Gdy tylko naciągnęliśmy tropik... padać przestało.



Jeżeli chodzi o drogę, to był nasz najbardziej chujowy odcinek dotychczas. Nie wiemy, kiedy wysuszymy wszystkie ciuchy... Pozostaje mieć nadzieję, że jutro będzie słonecznie.











Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 18.60km
  • Czas 01:38
  • VAVG 11.39km/h
  • VMAX 42.03km/h
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Pakoštane. Dzień siódmy.

Środa, 10 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Dzień odpoczynku od trasy.



Z przy kempingowego parkingu zebraliśmy się dość prędko i zaczęliśmy szukać czegoś, żeby rozbić się na spokojnie. Udało nam się trafić dopiero za trzecim razem; wcześniej albo brak miejsca, albo nie można było z namiotem. Albo tak nam mówiono, bo kiepsko wyglądamy ;)
W każdym razie w końcu się udało i rozbiliśmy namiot złożony trzydzieści minut wcześniej... Zrobiliśmy pranie i wciągnęliśmy śniadanie...





W międzyczasie Justynka odkryła, co jej w rowerze chrobocze i stuka podczas jazdy- wielki luz na suporcie. Luz nie tyle na łożysku (suport był nowy, wymieniany przed wyjazdem), co na misce- wyglądało na to, że bardzo się poluzowała i latała na boki.
Pojechaliśmy więc do Centrum Informacji Turystycznej z zapytaniem czy mają w Pakoštane jakiś sklep lub serwis rowerowy. Pani powiedziała, że tak i dała nam mapkę miasteczka z narysowaną trasą.
Po dojechaniu pod wskazany adres okazało się, że serwis, owszem, jest, ale nieczynny.



Justka zadzwoniła pod numer telefonu znajdujący się na drzwiach i zapytała czy ktoś dziś będzie tam urzędował. Pan powiedział, że tak, ale dopiero po czternastej.
Mieliśmy więc trzy godziny.
Pojechaliśmy nad pobliskie Vdrenske Jezioro- dupy nie urwało, po prostu spokojne miejsce, w sam raz na piwo :)









Później wróciliśmy do centrum, wstąpiliśmy na pocztę, żeby kupić znaczki na pocztówki, na przystani wypiliśmy po piwku i pojechaliśmy z powrotem do serwisu, gdzie pan mechanik już na nas czekał.
Po krótkim wyjaśnieniu problemu pan od razu wziął rower na hak i zaczął działać- wykręcił suport, przeczyścił wszystko i skręcił do kupy; zadziałało.



Luz zniknął, czyli potwierdziła się reguła, że jak w rowerze coś nie działa, to w dziewięćdziesięciu procentach jest brudne, a tylko w dziesięciu naprawdę zepsute... ;)
Od razu poprosiliśmy, żeby zobaczył moją przednią lampkę, ale też nic nie zdziałał. "Pocieszył" tylko, że w Biogradzie jest sklep, w którym być może da się dostać lampkę pod prądnicę. Poprosiłem też, żeby naciągnął szprychy w tylnym kole, bo sądziłem, że ma centrownicę. Nie miał, a szprych naciągnął na rowerze, trochę na pałę i z jednej strony tylko...



Przy okazji dostaliśmy zjebkę za brudny napęd; na nic zdało się tłumaczenie, że jesteśmy w podróży i nie mamy czasu i środków, żeby o to dbać. Pan stwierdził, że to żadne tłumaczenie, tym bardziej, że "ktoś tu ponoć robi w rowerach" ;)
Całość usługi- 50kn, czyli całkiem przyzwoicie, a problem z głowy. Ciekawe na jak długo, bo przecież kawał drogi przed nami :)
Coś nad nami czuwa, bo od początku mamy dziwny fart. Najpierw noclegi, sklepy, teraz serwis w miasteczku pośrodku niczego...
Do tej pory w jakiejś wiosce minęliśmy jeden (!) sklep rowerowy (ze skuterami i kosiarkami na dodatek). Może coś było w Dubrovniku, bądź Splicie lub Šibeniku, ale nic nie widzieliśmy, a zagłębiać się nie było potrzeby.
Do tego jeszcze coś, ale o tym za chwilę.
W trakcie wizyty u mechanika zaczęło grzmieć i padać, ale tak naprawdę mocno. Wróciliśmy do namiotu cali przemoczeni; zamknęliśmy się w środku, zrobiliśmy kawę i... zasnęliśmy. Akurat udało nam się przespać deszcz, zebraliśmy się i ruszyliśmy "na miasto". Chcieliśmy trochę pozwiedzać...











Przy okazji udało znaleźć się miejsce, gdzie trzynaście lat temu stacjonowałem na obozie. W międzyczasie znów zaczęło mocno padać, więc postanowiliśmy poszukać jakiejś miejscówy do zjedzenia. Padło na pizzę (całkiem niezłą i stosunkowo niedrogą).
Deszcz słabo chciał przejść, więc kupiliśmy w warzywniaku winko (lane do plastikowej butelki) i wróciliśmy na kemping do namiotu. 
Po powrocie natknęliśmy się na właściciela, który pokazał nam przyczepę kempingową z przedsionkiem i powiedział, że jak chcemy, to spokojnie możemy sobie tam posiedzieć, a jakby w naszym namiocie było mokro czy niewygodnie, to możemy bez żadnych dopłat przekimać w przyczepie.
"Normalne" łóżko, podczas, gdy od tygodnia mieliśmy jedynie "nocleg" na lotnisku i w namiocie- dwa razy nie trzeba było nas namawiać. :)
Dodatkowo w przyczepie było normalne światło i podłączenie do prądu, więc spokojnie naładowaliśmy telefony, tablet i aparat. Żyć, nie umierać. Jak pisałem wcześniej- coś nad nami czuwa :)
Wieczór spędziliśmy przed przyczepą grając w makao i popijając wino i piwo... Bez kolacji, bo objedliśmy się pizzą :)





Pan gospodarz trochę nas zasmucił, bo powiedział, że taka deszczowa pogoda ma być jeszcze przez dwa dni... Trochę słabo, bo na jutro planowaliśmy dystans w granicach stu kilometrów, żeby dojechać do Zadaru, minąć go bokiem i znów trafić nad morze.
Zobaczymy- może złą pogodę zostawimy tutaj, a trochę słońca pojedzie z nami. Najlepiej, gdyby pół nocy i rano i nie padało, to spokojnie byśmy złożyli namiot na sucho, a może i pranie by nam podeschło na tyle, żeby schować do sakw...



Przy okazji "ciekawostka".
W Pakoštane od dwa tysiące dwunastego roku mieszka Ante Gotovina- oficer biorący udział w wojnie w Jugosławii. W tysiąc dziewięćdziesiątym czwartym roku otrzymał awans na generała dywizji, w dziewięćdziesiątym piątym dowodził podczas akcji "Burza" w rejonie Splitu, a do dwutysięcznego roku był naczelnikiem armii chorwackiej.
Międzynarodowy Trybunał Karny dla Byłej Jugosławii, w dwa tysiące pierwszym roku, oskarżył Gotovinę o zbrodnie wojenne oraz o zbrodnie przeciwko ludzkości- zamordowanie minimum stu pięćdziesięciu oraz wypędzenie około dwustu tysięcy chorwackich Serbów z Krajiny.
Od tamtego czasu, aż do dwa tysiące piątego roku ukrywał się.
W dwa tysiące jedenastym roku został skazany na dwadzieścia cztery lata więzienia. Podczas ogłaszania wyroku w kościołach na terenie całej Chorwacji odbyły się nabożeństwa w intencji uniewinnienia gen. Gotoviny, a sam wyrok Chorwaci uznali za hańbę.
Pod koniec dwa tysiące dwunastego roku generał został uniewinniony przez izbę apelacyjną haskiego trybunału.



Murale, napisy na murach czy billboardy z Ante Gotoviną można w Chorwacji spotkać na każdym właściwie kroku...

Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 70.28km
  • Czas 04:44
  • VAVG 14.85km/h
  • VMAX 44.82km/h
  • Podjazdy 638m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Ante & Toni Camp- Pakoštane. Dzień szósty.

Wtorek, 9 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Po dwóch litrowych butelkach wina spało się nader dobrze ;)



Korzystając z tego, że jesteśmy na kempingu oboje wzięliśmy w końcu prysznic w słodkiej wodzie, spłukując z siebie morską sól i przydrożny kurz.
Zjedliśmy też ciekawe śniadanie- skończył nam się chleb, więc kanapki były z maślanych herbatników posmarowanych śmietankowym serem, a całość wieńczyły plasterki salami. Ciekawa i całkiem smaczna kompozycja ;)











Kolejny przystanek, to Lidl w Šibeniku. Dojazd tam zajmuje nam nieco ponad godzinę (z przerwą na piwo po drodze ;)); trasa, to klasyczny interwał- trochę pod górę, trochę w dół. I tak w kółko, aż do znudzenia. Widoki, cały czas piękne, popsuły się przy wjeździe do miasta.









W Šibeniku zaliczamy jeszcze McDonald'sa na drugie śniadanie i przy okazji korzystamy z Wi-Fi, żeby zameldować się na fejsie, że żyjemy :)
W mieście zahaczamy jeszcze o bankomat, bo gotówka idzie, jak woda, i kierujemy się na wylot na Zadar. Całe szczęście w porę łapiemy się, że źle jedziemy, bo wyjechalibyśmy na  autostradę... W końcu znajdujemy "naszą" drogę.
Jeżeli chodzi o trasę, to najnudniejszy z dotychczasowych odcinków. Bez morza, gładki asfalt, pola i sady po obu stronach drogi... Do tego słońce niemiłosiernie pali nas z lewej strony. A jest wrzesień...
Dojechaliśmy do Vodicy, gdzie trafiliśmy na wyjątkowo szpetny pomnik Bobana...







Następnie dalej, na północ, do Pakoštane, gdzie w dwa tysiące pierwszym roku byłem na obozie.







Chwilę spędzamy na ochłodzeniu się w morzu i piwkiem na brzegu i ruszyliśmy szukać miejsca na nocleg.





Po dojechaniu na koniec miasteczka dotarliśmy przepiękny cypelek, ale- choć miejsce idealne na namiot- coś jest nie tak. Jakiś taki dziwny niepokój mnie dopadł i postanowiliśmy wrócić do miasta i poszukać noclegu na kempingu.



Na kempingu dlatego, że jutrzejszy dzień planujemy spędzić bez rowerów i przemieszczania się. Zostajemy w Pakoštane, robimy pranie, spokojnie suszymy, w międzyczasie zwiedzamy, bo jest co... Poza tym chcemy dać odpocząć nogom i dupkom, bo niedługo oboje skórę na tyłkach będziemy mieli twardszą niż na piętach.
Koniec końców dojechaliśmy na kemping (z czterema gwiazdkami... :|), pani z recepcji po usłyszeniu, że rowerzyści, że namiot, że nie na długo, proponuje, żebyśmy za darmoszkę przenocowali na przy kempingowym parkingu, a jutro zastanowimy się, co dalej.
Nie wiadomo czy tak strasznie wyglądamy czy po prostu jej się nie chciało. Oczywiście na propozycję przystajemy, a jutro poszukamy czegoś innego.
Kolacja z cyklu "makaron na sto sposobów"- suszone pomidory, pesto, kukurydza, rukola...







Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 58.74km
  • Czas 04:00
  • VAVG 14.69km/h
  • VMAX 47.62km/h
  • Podjazdy 580m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Kaštel- Ante & Toni Camp. Dzień piąty.

Poniedziałek, 8 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Początek nocy średnio spokojny. Ktoś co chwilę kręcił się koło namiotu, rowerów; nie ma co się dziwić- pijane towarzystwo z nadmorskich knajpek szukało zabawy, a namiot i rowery obok były atrakcją...
Justynka trochę się wystraszyła, więc ubrałem się, wyszedłem z namiotu i dobre czterdzieści minut siedziałem przed z gumową blondyną pod ręką.
"Żaden mada faka nie podskoczy do Polaka". ;)
Reszta nocy upłynęła spokojnie i była to właściwie pierwsza noc, kiedy oboje naprawdę się wyspaliśmy. A trochę nam zeszło, bo do ósmej :)



Reszta poranka standard- składanie namiotu, zapakowanie sakw, robienie kawy... Śniadania dziś nie jedliśmy, bo wczoraj w sklepie bardziej zajęło nas szukanie piwa, niż pożywienia ;)
Wczoraj wieczorem okazało się, że lampka z przodu mi padła; dziś mimo usilnych prób naprawienia, nic z tego nie wyszło. Ewidentnie zepsuł się włącznik. Po podłączeniu dobrej żarówki bezpośrednio do kabli- świeci, więc na szczęście to nie prądnica.
Pozostaje mieć nadzieję, że po drodze znajdziemy sklep rowerowy lub jakąś wypożyczalnię, gdzie będzie jakaś lampka pod prądnicę z wyjściem na tył...
Sprawa o tyle mnie martwi, że już zdarzyło nam się jechać po ciemku i lampki ratowały nam życie na ruchliwej drodze. A jakby nie było, to dziś raptem piąty dzień naszej podróży i nie wiadomo, co nas jeszcze spotka (tym bardziej, że im dalej na północ, tym szybciej będzie robiło się ciemno...)



Po opuszczeniu Kaštel zajechaliśmy do Lidla po coś na śniadanie, wodę i jakieś zapasy na kolację. Ciekawa sprawa, że tu przed Lidlem mają kioski, w których- oprócz fajek, gazet i takich pierdół- można kupić piwo... z lodówki (nawet w słusznym, dwulitrowym rozmiarze:)).
Minęliśmy Trogir i dalej, główną drogą kierowaliśmy się na Šibenik. Zdecydowana większość drogi, to długie i żmudne podjazdy, do tego jeszcze dość mocny wiatr i gorąc lejący się z nieba.







Morze schowało nam się za górami, pozostał tylko suchy krajobraz- przesuszone pola z winogronami, pojedyncze domy i niewielkie, wyglądające na opuszczone, wioseczki.



W końcu dotarliśmy do Primošten, gdzie zrobiliśmy przerwę na odpoczynek, na kąpiel, na piwko...





















W końcu zaczęło robić się późno i ruszyliśmy dalej, najpierw wzdłuż cypelka, ale okazało się, ze to ślepy zaułek zwieńczony prawie pionowymi schodami...





Wróciliśmy więc do "naszej" głównej drogi. Prawie cały czas było w dół, więc kolejne kilometry "pękały" naprawdę szybko. :)
Minęliśmy Maslinę, Dolac i coraz bliżej było nam do Šibenika, do którego dziś dotrzeć nie chcieliśmy...
Przed miejscowością Bašelovići skręciliśmy w dół do wioski, której nie mamy na mapie, żeby szukać czegoś na dziko. Cofnęliśmy się całą wiochę i nic. Żadnego miejsca, gdzie można by- nawet w nie spokoju- się rozbić. W końcu, na końcu (;)) wioseczki trafiliśmy na kemping. Przy wjeździe spotkaliśmy pana współwłaściciela, który pokazał nam miejsce na namiot za... 65kn za dwie osoby. Justynka utargowała na 50kn (bo biedni rowerzyści, bo tylko na noc i rano ruszamy dalej...), czyli namiot wyszedł nam za darmo...
Na kempingu kupiliśmy sobie domowej roboty winko.
Jeszcze się dobrze nie zadomowiliśmy, a pan współgospodarz podszedł i zapytał czy będziemy dziś jeszcze pływać, bo... jego mama stoi na brzegu i łowi ośmiornice i żyłka z zanętą jej się zahaczyła o kamień i trzeba by podpłynąć i odczepić. Pan, jak na Chorwata, całkiem nieźle polskim językiem władał; podeszliśmy na brzeg, odnaleźliśmy panią mamę, wskoczyłem do wody i uwolniłem żyłkę :) Pani baaardzo dziękowała :)
Justynka poszła na rekonesans po kempingu i zobaczyła zdjęcie, na którym pani mama faktycznie dzierżyła w ręce... ogromną, złowioną przez siebie ośmiornicę...
Po wypakowaniu się, rozłożeniu namiotu i zrobieniu jedzenia, wieczór przy kartach z wyśmienitym winem, zajebistym widokiem i fantastyczną miejscówką. Kto planuje być w tych rejonach- polecam z całego serca :)



















Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 72.61km
  • Czas 04:42
  • VAVG 15.45km/h
  • VMAX 49.17km/h
  • Podjazdy 942m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Promanja- Kaštel. Dzień czwarty.

Niedziela, 7 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Noc spokojna, mimo bliskości deptaka i tego, że całą noc chodzili tamtędy ludzie ("Tam jest namiot, nie świeć, bo ludzi pobudzisz!").
Pobudka pół do ósmej, szybkie składanie namiotu, śniadanie i kawka. A w tak zwanym międzyczasie łatanie dętki w tylnym kole mojego Diamanta; myślałem, że złapałem snake'a po wczorajszym "downhill'u" po deptaku, ale okazało się, że to "tylko" kawałek szkła...





Dętka wymieniona, udało się mini pompką napierdzieć odpowiednie ciśnienie, więc pozostało założyć sakwy i ruszać dalej.
Przed tym jednak Justynka skusiła się na poranną kąpiel w morzu. Woda była tak czysta, że szok. Do tego oświetlona promieniami słońca robiła niesamowite wrażenie. :)











Po wyjechaniu z naszego miejsca noclegowego pobiliśmy rekord dystansu- po dwóch i pół kilometrach zatrzymaliśmy się w Baškej Vodzie na zimniutkie Ožujsko. Dziś leniwa niedziela i nigdzie się nie spieszymy :)





W końcu się zebraliśmy i ruszyliśmy dalej, w stronę Splitu. Wyjazd z Baškej Vody wcale nie był łatwy, bo do pokonania mieliśmy około sześć kilometrów dość stromego podjazdu.

Po wdrapaniu się na przełęcz czekał na nas długi i przyjemny zjazd, prawie do samego Omiš. Początkowo tam mieliśmy się zatrzymać, żeby coś zjeść, jednak minęliśmy to "większe" miasteczko i zaraz za nim zrobiliśmy kolejny postój na schłodzenie się w morzu i piwkiem :)
Pogoda dziś nie rozpieszcza i daje nam się we znaki- od około dziewiątej rano temperatura grubo przekraczała dwadzieścia stopni Celsjusza, a w okolicach czternastej spokojnie dochodziła do trzydziestu kresek na plusie... Tak więc postój w Duče był jak najbardziej uzasadniony :)
Plan na dzisiaj, z okazji leniwiej niedzieli, to dojechać przed Split i tam szukać miejsca na spanie, albo przejechać Split tranzytem i gdzieś za nim rozglądać się za noclegiem. Jak pisze Piotrek Strzeżysz- nie lubimy dużych miast. ( http://onthebike.pl/ )
W Duče wskoczyliśmy na chwilę do restauracji Croatia na niedzielną rybkę. Od święta można, a co! :)







Stamtąd prosto na Split.
Za zwiedzaniem nie przepadamy, więc miasto przejeżdżamy tranzytem. Szczerze powiedziawszy- było to dotychczas najgorsza droga, jaką przyszło nam jechać w Chorwacji. Jezdnia kilkupasmowa, szybkiego ruchu, na której minimalna prędkość (!), to czterdzieści kilometrów na godzinę. Nic to, jechać trzeba. Po drodze kilkukrotnie się gubimy, kilkadziesiąt razy nie jesteśmy pewni dalszej trasy... Po prostu obłęd. Czuliśmy się, jak na Autostradowej Obwodnicy Wrocławia.
Duże miasta nie są dla nas.
W końcu udało nam się wydostać z głównej drogi (Jadranskiej Magistrali, D8) na boczną, prowadzącą przez Kaštel na Trogir (gdzie znajduje się Splickie lotnisko).
Sceneria wzdłuż drogi- masakra. Opuszczone, domy, fabryki, stocznie; jesteśmy niby blisko morza, a klimat zupełnie inny, niż czterdzieści kilometrów wcześniej. Do tego robi się późno, a my potrzebujemy sklepu. Krajobraz niewiele się zmienia, ale udaje nam się znaleźć nieduży sklepik osiedlowy, gdzie kupujemy wodę i piwko na wieczór.
Pozostaje więc znaleźć miejsce do spania .Pomaga nam w tym spotkany przed sklepem mountainbiker, który stwierdził, że cztery kilometry stąd jest "nice beach" i tam spokojnie można rozbić namiot, bo u nich nie ma kontroli.
Do zachodu kluczymy jeszcze jeszcze nabrzeżem miejscowości w poszukiwaniu najs bicza. Otoczenie trochę się zmieniło- coś na styl plaż, kafejki i knajpki (jak nasze rodzime mordownie), pełno murali kiboli Hajduka Split...
Brniemy w to dalej.
W końcu, na całe szczęście, dosłownie "wyrosło" przed nami całkiem sympatyczne pole nad samym morzem. Pole w sensie takim, że z trawą! Do tego z toi- toiem na samym środku (i to w chwili, kiedy najbardziej tego potrzebowałem! :)). 
Trochę nie wiemy czy tu wolno, czy wypada, czy bezpiecznie... Zauważamy jednak busa na polskich blachach, więc podchodzimy. Państwo z auta mówią ze spokojem, że spali tu dwa dni i jest spoko.
Dalej jechać sensu nie było, bo słońce już zaszło, więc stwierdziliśmy, że co by nie było, to i tak musimy tu zostać. choć nie do końca pewnie się czujemy w tym miejscu.
Najważniejsze, że Split za nami, że pogoda dopisuje, że ciągle pedałujemy razem i mimo kilku nieporozumień ciągle jakoś się dogadujemy i przemy naprzód :)
Miało być lajtowo, a wyszło ponad siedemdziesiąt kilometrów.
Do tego drugi raz podczas tego wyjazdu można było normalnie wbić szpilki w podłoże :)
No i księżyc fajnie oświetlał zatoczkę. I nocna panorama na Split też spoko :)
Na kolację odmiana- ryż :) Z ciemnym sosem pieczeniowym, papryką i kukurydzą :) Właściwie bardziej tu planujemy posiłki niż we Wrocławiu...
Jutro planujemy dotrzeć w okolice Šibenika.
















  • DST 60.70km
  • Czas 04:07
  • VAVG 14.74km/h
  • VMAX 49.17km/h
  • Podjazdy 1214m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Gradac- Promanja. Dzień trzeci.

Sobota, 6 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Miejsce do spania na przydrożnym parkingu okazało się całkiem spoko. Trochę przeszkadzały jeżdżące w nocy auta, ale dało się wytrzymać. Poranek przywitał nas fajnym widokiem i ciepłem, choć słońce trochę chowało się za chmurami.





Po lekko ponad czterech kilometrach samego zjazdu trafiliśmy do centrum Gradac. Na drugie śniadanie po dwa Ožujsko na czymś w stylu molo :)











Ponieważ wczoraj w Ragatinie mijaliśmy sensowny zjazd do Bośni i Hercegowiny, do Mostaru, chyba odpuścimy to i Sarajevo i pozostaniemy przy pierwotnym planie zjechania wybrzeża Chorwacji i powrotu do Wrocławia na kole. Teoretycznie jeszcze przed Makarską mamy zjazd na Mostar, ale nie dość, że sporo trzeba by się cofać, to na dodatek droga wiodła by centralnie przez góry, a nie jak ta wcześniej wspomniana- w dolinie Neretvy, praktycznie po płaskim...
Jak się nie uda, to świat się zawali. Mostar, to tylko jeden most, a to jest nasza podróż poślubna i nic na siłę :)
Do Bośni czy Serbii będzie jeszcze czas się wybrać, może nawet naszym przyszłym busikiem... ;)
Po wczoraj, dziś planujemy dzień bardziej lajtowy pod względem rowerowym. Tylne koło odczuwa ciężar sakw, bo szprychy robią się coraz to luźniejsze; tak więc niebawem będzie trzeba je ponaciągać i wycentrować całe koło.
Z Gradac ruszyliśmy dalej wzdłuż Adriatyku; po około dwudziestu kilometrach, w Duba, zrobiliśmy kolejną przerwę na piwko, kąpiel i granata :) Miasteczko całkiem ładne, choć szalenie malutkie.









Z Duba ruszyliśmy dalej, w kierunku Makarskiej. Słońce wyszło zza chmur i zrobiło się naprawdę ciepło. Właściwie, to aż za ciepło, jak na jazdę rowerem.
Po kolejnych -nastu kilometrach dojechaliśmy do Makarskiej. Jak dla nas za duże miasto, ale na szczęście był Lidl, w którym obkupiliśmy się na podwieczorek i dwie kolacje.
Podwieczorek wciągnęliśmy przy plaży (ku zdziwieniu- głównie Polskich- "turystów").





Z Makarskiej, przez Krvavicę, dojechaliśmy do Promajny, żeby w spokoju wypić piwko. Zaliczyliśmy też kolejną kąpiel i tak nam się spodobało, że postanowiliśmy tu poszukać noclegu.
Udało się, choć trochę  na przypale, bo przy deptaku nadmorskim łączącym Promajnę z Bašką Vodą, ale nocleg w iglastym lasku, nad samym morzem wyjątkowo nas urzekł :)
Słońce chyliło się ku zachodowi, więc w spokoju oglądnęliśmy zachód, poczekaliśmy aż się ściemni i ludzi z deptaka ubędzie i rozbiliśmy namiot i zrobiliśmy kolację... Makaron, ser i sos śmietanowy... Mniam! :)
Dzień udany, jeżeli chodzi o pogodę- deszczu tyle, co kot napłakał, słońce i kąpiele w morzu :) Do tego rowerowanie w naprawdę zajebistych terenach z mega widoczkami :)
Miało być lajtowo, a pękło sześćdziesiąt kilometrów, przewyższeń też nie mało. Fajny dzień :)




















Kategoria Diamant, Wakacje 2014


Flag Counter