Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Ciacho1985 z miasteczka Jordanów Śląski / Wrocław. Mam przejechane 45438.83 kilometrów w tym 6642.79 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 16.55 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wakacje 2014

Dystans całkowity:1632.96 km (w terenie 8.00 km; 0.49%)
Czas w ruchu:101:42
Średnia prędkość:15.74 km/h
Maksymalna prędkość:78.00 km/h
Suma podjazdów:16829 m
Liczba aktywności:21
Średnio na aktywność:77.76 km i 5h 05m
Więcej statystyk
  • DST 103.40km
  • Czas 06:02
  • VAVG 17.14km/h
  • VMAX 45.79km/h
  • Podjazdy 1214m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Soline- Gradac. Dzień drugi.

Piątek, 5 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Po pierwszej nocy w Chorwacji oboje kolektywnie stwierdziliśmy, że mata samopompująca jest tu najlepszym przyjacielem naszych pleców i dupek. :)
Noc spokojna, choć trochę wietrzna, co przy braku możliwości wbicia szpilek w podłoże, napawało lekkim niepokojem, że w przypadku mocniejszego deszczu tropik zacznie dotykać sypialni i pojawią się nieszczelności... Na szczęście było bez deszczu.



Obudziliśmy się o siódmej, ale po wczoraj daliśmy sobie jeszcze godzinkę na dospanie :) Potem kawka, śniadanie, złożenie namiotu, zapakowanie sakw i dalej w drogę.







Po przeszło dwudziestu kilometrach dojechaliśmy do Slano. Od dłuższej chwili jechaliśmy w deszczu, więc ochoczo zjechaliśmy z głównej drogi na chwilę odpoczynku.
Miejscowość, położona nad bardzo ładną zatoczką, była bardzo urokliwa. Kupiliśmy sobie piwko, na straganie kilka warzyw na śniadanie i siedliśmy na plaży. W końcu mogliśmy też pierwszy raz zamoczyć dupki w Adriatyku :)

























Od miasteczka długo, długo w deszczu. Na chwilę stanęliśmy na stacji benzynowej z nadzieją, że się przetrze. Nie przechodziło, więc przebraliśmy koszulki na suche, uzbroiliśmy się w kurtki przeciwdeszczowe i ruszyliśmy dalej.
Żeby kontynuować drogę w Chorwacji, musieliśmy około dziesięciokilomertowy odcinek przejechać przez Bośnię i Hercegowinę. Właściwie jedno większe miasteczko i tyle. Wszędzie auta na chorwackich blachach, w miasteczku kościół, a w sklepach- poza markami konwertybilnymi- można płacić kunami. Taka chorwacka Bośnia. Hercegowina.





Po wyjeździe z Bośni pogoda nam się poprawiła- wyszło słońce i od razu zrobiło się cieplej.
Po około sześciokilometrowym podjeździe dokulaliśmy się na przełęcz, na której zrobiliśmy sobie chwilę przerwy...

















Przy pierwotnym założeniu, że chcemy robić osiemdziesiąt kilometrów dziennie, stwierdziliśmy, że spokojnie powinniśmy dotrzeć przed zmrokiem do Ploče.
W tym miejscu droga znacznie odbiła wgłąb lądu, czekało nas jeszcze kilka ciężkich podjazdów i szybkich zjazdów, aż dotarliśmy do Opuzen, gdzie zrobiliśmy zakupy na wieczór, a przed sklepem zasiedliśmy na szybkie Ožujsko... Zreflektowaliśmy się, że robi się dość późno i niedługo będzie ciemno. Jazda wzdłuż Neretvy była typową jazdą na wyścig z czasem i ze słońcem. W miejscowości Regatin przejechaliśmy mostem; było już szarawo, a do Ploče ponad sześć kilometrów.
Ploče przejechaliśmy tak szybko, że prawie nie zauważyliśmy, że do niego wjechaliśmy. Nadal byliśmy dość spory kawałek od morza, a na dodatek nie bardzo było gdzie się zatrzymać, żeby rozbić namiot... Postanowiliśmy więc jechać dalej, żeby dojechać do morza, bo jego brak wywoływał w nas niepokój i prawie depresję ;)
Już po ciemku, raz pod górę, a raz w dół, dotarliśmy do hotelu na skarpie nad Adriatykiem. Justynka zapytała w środku, gdzie możemy się rozbić; kelner stwierdził ,że :na pewno nie tu", ale podpowiedział, żebyśmy przejechali jeszcze około dwa kilometry, a tam przy drodze będzie parking.
Jak zasugerował, tak zrobiliśmy i faktycznie- po chwili dojechaliśmy na parking na skarpie.
Mimo nocy było bardzo jasno od księżyca i jego odbicia w morzu. Niedaleko nas stał zaparkowany kamper, gdy usłyszeliśmy z niego ojczystą mowę podeszliśmy, żeby się przywitać. Okazało się, że stacjonuje tam starsza ekipa z Polski, która jedzie przez Dubrovnik do Czarnogóry. Oczywiście nie na sucho, a przy butelczynie chorwackiej śliwowicy. Dwa razy nie trzeba było nas namawiać, nalali po pół szklanki mocnego trunku... To nam w zupełności wystarczyło ;) Zamieniliśmy z nimi jeszcze dwa zdania i wróciliśmy na "nasze" miejsce, żeby rozbić namiot i szykować kolację.
Na kolację makaron z sosem pomidorowym i fasolką, zamiast kukurydzy ;) Po kolacji, chwilę po dwudziestej pierwszej, dopadło nas zmęczenie i senność.
Mieliśmy dziś zrobić osiemdziesiąt kilometrów, a wyszło ponad sto. Biorąc pod uwagę ilość podjazdów, pół dnia w deszczu i spory kawałek po ciemku, uważam, że to naprawdę niezły wynik. :)








Kategoria Diamant, Wakacje 2014


  • DST 49.78km
  • Czas 03:38
  • VAVG 13.70km/h
  • VMAX 43.69km/h
  • Podjazdy 838m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Čilipi- Soline. Dzień pierwszy.

Czwartek, 4 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

O szóstej trzydzieści szczęśliwie wylądowaliśmy.





Blisko godzina jeszcze minęła, zanim udało nam się z powrotem dostać bagaże i rowery. Na szczęście nic nie zostało uszkodzone, choć kartony nieźle ucierpiały (mój nawet się otworzył); ogólne były dobrze zapakowane, ruchome części przymocowane na trytki, mimo to zarówno u mnie, jak i Justynki zdarł się trochę mostek (śruby mocujące kierownicę).
Čilipi przywitał nas słońcem, i ponad dwudziestoma stopniami na plusie. Na pobliskim przystanku autobusowym zacząłem skręcać nasze rowery do kupy i wzięliśmy się za przepakowywanie sakw.











Około ósmej trzydzieści byliśmy już gotowi i ruszyliśmy w stronę miasta; lotnisko jest oddalone od Dubrovnika ponad dziewiętnaście kilometrów, więc było co pedałować z rana :)
Droga dobrej jakości, chociaż bardzo ruchliwa, kierowcy niewiele sobie robią rowerzystów. Ciekawe, jak to wszystko wygląda w szczycie sezonu...







Trasa choć bardzo widokowa, to dość nudna- bez przerwy w górę i w dół. Czas się przyzwyczajać ;) "Urozmaiceniem" są podjazdy o ponad dziesięciostopniowym nachyleniu.

Sam Dubrovnik bardzo ładny, ale nie zdobył naszej sympatii. Przeolbrzymi ruch, nawet w ścisłym centrum; kupa bezsensownych, wąskich jednokierunkowych uliczek. Samo stare miasto z taką ilością schodów, że ciężko było by tam chodzić pieszo, a co dopiero z rowerami objuczonymi sakwami... ;)



W jednej z knajpek przysiedliśmy na poranną kawę, piwko i uzgodnienie, co dalej robimy z tym dniem.





Powodem naszej antypatii do tego miasta była jeszcze jedna istotna sprawa. Kupionych we Wrocławiu kartuszy z gazem do kuchenki na pokład samolotu wziąć nie mogliśmy. Sprawdziliśmy wcześniej w Internecie, że mają w Dubrovniku InterSport; u nas można w tej sieci kartusze kupić do wyboru, do koloru, w zależności od pojemności, producenta i tak dalej... Na miejscu okazało się, że faktycznie InterSport jest (nawet udało się do niego trafić, z pomocą Centrum Informacji Turystycznej), ale nakręcanych kartuszy nie mają (mało tego- dziwili się, że takie coś jest, bo oni mają tylko nabijane na "stałe"...). Odwiedziliśmy jeszcze dwa inne sklepy z podobnym asortymentem i nic. Na stacji benzynowej również mieli tylko nabijane. 
W końcu, jakimś cudem, Justynce udało się znaleźć te nas interesujące w... sklepie wędkarskim. Od razu wzięliśmy dwa (59kn za 220g). Sytuacja została uratowana- mogliśmy liczyć na ciepły posiłek i kawę we własnym zakresie.
Z miłą chęcią pożegnaliśmy więc Dubrovnik i trochę naokoło, linią brzegową Zatoki Dubrovačkiej wyjechaliśmy z miasta.











Kierując się Jadranską Magistralą wzdłuż wybrzeża na północ, dotarliśmy do miejscowości Soline, gdzie znaleźliśmy spokojny kemping. Po dwóch dniach i nocce bez snu nie chciało nam się szukać niczego "na dziko".
Wieczorem szybka kolacja, kąpiel, pogaduchy, piwko i spać. W końcu :)
















Kategoria Diamant, Wakacje 2014


Wrocław- Katowice- Pyrzowice Airport.

Środa, 3 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

PROLOG.

Z Gabrysiem do Katowic- Pyrzowic autem.







Na lotnisku długie czekanie na samolot, bo w poczekalni pojawiliśmy się po dwudziestej pierwszej, a odlot mieliśmy o czwartej trzydzieści nad ranem...
Trochę dziwnie wyglądaliśmy z Żyrafką i taką ilością bagażu, toteż zainteresował się nami pan ze Straży Ochrony Lotniska. Po interwencji Justynki, która go uspokoiła, że w kartonach mamy rowery, a w bazarowych torbach sakwy i że trochę tu posiedzimy, pan się trochę uspokoił i nawet uśmiechnął ;)
W końcu przez megafon pani wezwała do nadania bagażu. Nie ma co się oszukiwać- nasz bagaż rejestrowany był ledwie mieszczący się w przepisowych dwudziestu kilogramach, a rowery, które miały się mieścić w piętnastu kilogramach były w sumie o trzy kilogramy za ciężkie... Na szczęście pani, na którą trafiliśmy przy odprawach pracowała niedługo i wszystko jakoś przeszło bez dopłaty (cały karton z rowerem nie do końca się zmieścił na taśmie z wagą, trochę go zwisało poza i dzięki temu wyszło, że rower ważył jedenaście kilogramów... :))



Po nadaniu bagażu poszliśmy się odprawić (oczywiście nie bez problemu, bo nasze łańcuchowe bransoletki piszczały na bramce) i blisko dwie godziny siedzieliśmy przy piwku w strefie bezcłowej...
W końcu udało nam się wsiąść do samolotu; lot miał trwać godzinę i trzydzieści pięć minut ( z czego odrobinkę udało nam się przespać...).









(Wszystkie kolejne wpisy w głównej mierze były zapisywane w naszych dzienniczkach podróżniczych na bieżąco, teraz pozostało je przepisać, czasem coś dopisać i dorzucić zdjęcia).
Kategoria Wakacje 2014


Flag Counter