Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Ciacho1985 z miasteczka Jordanów Śląski / Wrocław. Mam przejechane 45438.83 kilometrów w tym 6642.79 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 16.55 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Wakacje 2014

Dystans całkowity:1632.96 km (w terenie 8.00 km; 0.49%)
Czas w ruchu:101:42
Średnia prędkość:15.74 km/h
Maksymalna prędkość:78.00 km/h
Suma podjazdów:16829 m
Liczba aktywności:21
Średnio na aktywność:77.76 km i 5h 05m
Więcej statystyk
  • DST 27.69km
  • Czas 01:16
  • VAVG 21.86km/h
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze

Schwalbe RoadCruiser.

Wtorek, 4 listopada 2014 · dodano: 04.11.2014 | Komentarze 0

Do i z pracy (o dziwo!) z wiatrem... Po pracy kursik busem, żeby pomóc Robertowi przewieźć kilka szpargałów ze sklepu do nowego lokum.

W pracy nie zdążyłem dobrze zająć się Johnny'm Loco, którego wzięliśmy "w zamian" za czerwony rower Mamy Zosi, bo była dwójka chętnych- sprzedał się bez problemu i wrzucania w internety. Szybko i bez zbędnych ceregieli.



Z uwagi na ciągły brak czasu, bo praca, bo newsy dla wRower.pl, bo dużo się dzieje, (nie)krótkie podsumowanie naszej podróży poślubnej (od strony- delikatnie ujmując- technicznej i logistycznej) ciągle się pisze, ale jest już nieźle ;)
Szybka zajawka tematu- opona Schwalbe RoadCruiser 28x1,4" przed i po całej wycieczce. Założona na tył. Przejechałem na niej ~1580km w czasie podróży poślubnej (z około 30- 40kg bagażem), wcześniej niecały 1000km po mieście...



Dużo? Mało? Nie wiem, bo z opon z segmentu miasto/ trekking, to moje pierwsze.
Czy polecam też ciężko powiedzieć, bo małe doświadczenie z takim ogumieniem. Faktem jest to, że spodziewałem się po niej dłuższej żywotności (chociaż jeżeli chodzi o Schwalbe z półki MTB, to też słabo wypadają ze ścieralnością w porównaniu do konkurencji...). Moja "wina" jest taka, że część trasy przejechałem na niższym, niż zalecanym, ciśnieniem.
W każdym razie- drugi raz jej nie założę i skuszę się na Continentala.
Bo w Canyonie się sprawdza. ;)


Prelekcja

Wtorek, 28 października 2014 · dodano: 02.11.2014 | Komentarze 2

Nasza prelekcja z podróży poślubnej w BikeCafe:










  • DST 72.23km
  • Czas 04:21
  • VAVG 16.60km/h
  • Podjazdy 194m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Mikolin- Wrocław. Dzień dwudziesty. Ostatni.

Wtorek, 23 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 2

Przed trzynastą ruszyliśmy w stronę Wrocławia, najprostszą z możliwych dróg, czyli krajówką numer dziewięćdziesiąt cztery. Szczerze powiedziawszy, to najgorszy z dotychczasowych odcinków- wyjątkowo zimno, do tego cały czas (CAŁY CZAS!) pod okrutny wiatr.
Po drodze odwiedziliśmy rodzinę w Brzegu i Radwanicach i w okolicach dwudziestej zameldowaliśmy się w domu, ku wielkiej ucieszcze kotów i naszej :)







O jakieś podsumowanie całej naszej poślubnej podróży z pewnością się pokuszę. Niedługo :)






Mikolin. Dzień dziewiętnasty.

Poniedziałek, 22 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Dzień przerwy u Justynki rodziców.
:)


Kategoria Wakacje 2014


  • DST 187.93km
  • Czas 10:38
  • VAVG 17.67km/h
  • VMAX 78.00km/h
  • Podjazdy 1505m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Moravičany- Mikolin (PL). Dzień osiemnasty.

Niedziela, 21 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Wstaliśmy tuż po siódmej i szybko się zebraliśmy, bo gonił nas dług do oddania naturze ;) A że u pana gospodarza na obejściu nie bardzo było jak i gdzie, to trzeba było jechać.



Postój na śniadanie zrobiliśmy sobie w Třeštinie pod przyjemną wiatką :) Kanapki z pasztetem i pomidorem oraz chińszczyzna spokojnie wystarczyły, żeby się zapchać.







W Sudkovie zatrzymaliśmy się na Litovela Gustava i ruszyliśmy dalej. Po drodze pełno przydrożnych dzikich jabłoni... Mniam :)



























Kolejny postój na pięćdziesiątym kilometrze, w Hanušowicach przy browarze Holby w restauracji połączonej z muzeum. Można dobrze wypić, wyśmienicie zjeść, a do tego pooglądać co nieco i zakupić kufelek. ;)













Cały szlak, którym jechaliśmy (numer pięćdziesiąt jeden) jest naprawdę w porządku. Omija większe drogi prowadząc przez wioski- bardzo przyjemnie, do tej pory w miarę płasko i malowniczo. Stąd jednak ruszymy główniejszą drogą, bo chcielibyśmy o zmroku przekroczyć granicę z Polską, a szlak rowerowy trochę za bardzo do tej granicy kluczy... Patrząc na mapę- może się uda, bo od tej pory zaczynają się większe górki i będzie trochę wspinaczki.
Był plan, żeby odwiedzić brata- kuracjusza w Lądku Zdroju, ale trochę to bez sensu, bo zajechalibyśmy pod wieczór, wypili po piwie, Maciek poszedłby do ciepłego sanatoryjnego pokoiku, a a my zostalibyśmy z ręką w dupie w Lądku ;)
Do rzeczy- przy browarze, z okazji niedzieli i dnia naszego "dnia ryby", wzięliśmy po... steku z pieczonymi ziemniaczkami  i ciemnym sosem pieprzowym... :)
Po takim obiadku, przykrytym jasną i ciemną Holbą, powstał pomysł ,żeby dojechać stąd do Mikolina na raz. Do granicy z Polską mieliśmy jeszcze jakieś trzydzieści kilometrów, a od granicy dobre osiemdziesiąt. Najbardziej przerażały i "stopowały" nas góry w okolicach Jesenika; do tego dochodziła piętnasta i nie wiedzieliśmy czy się uda. Stwierdziliśmy więc, że najpierw dojedziemy do Jesenika, potem do Głuchołaz i zobaczymy, co dalej.
Przed Jesenikiem mieliśmy długą i mozolną wspinaczkę na przełęcz, ale za to stamtąd już tylko długi i szybki zjazd właściwie aż do samej granicy.







Po minięciu granicy i przywitaniu się z Polską wspięliśmy się do Głuchołaz. W miasteczku chwila na szybką kawę na Orlenie i utwierdzenie się w przekonaniu, że... dojedziemy dziś do końca. Na licznikach pękła nam już setka, a jeszcze kawał drogi przed nami. Na dodatek w ciemności. Żeby tego było mało, to jeszcze przed Nysą nieźle się rozpadało. Czyli komplet.
Całe szczęście ten odcinek Polski jest płaski; poza tym chęć powrotu była przeogromna, toteż mało kiedy z liczników schodziło dwadzieścia, dwadzieścia pięć kilometrów na godzinę.
W Nysie trochę się pogubiliśmy, ale pomogło nam zdjęcie mapy ze stacji benzynowej. Chcąc nie chcąc kawałek musieliśmy przejechać krajówką numer czterdzieści sześć, co do najprzyjemniejszych nie należało.
W końcu z głównej drogi na Grodków.
W miasteczku Justynkę dopadł kryzys i musiała coś zjeść. Jedyne, co udało nam się znaleźć, to bar, w którym podstarzali panowie oglądali finał siatkówki Polska- Brazylia.
W barze nie mieli nic do jedzenia, więc pozostało nam wzmocnić się zimną laną Tatrą... ;)



Upewniliśmy się jeszcze co do drogi i ruszyliśmy dalej. Pozostało już tylko lekko ponad trzydzieści pięć kilometrów, było chwilę po dwudziestej drugiej, mieliśmy za sobą dwa zmoknięcia, ale było już tak blisko...



Minęliśmy Lewin Brzeski, Skorogoszcz i kilka minut po północy zameldowaliśmy się u Teściów w Mikolinie :)



Przy okazji Justynka pobiła swoją życiówkę- sto osiemdziesiąt kilometrów jednego dnia.
W domku kolacja, naleweczka z czarnego bzu i do łóżeczka spać... :)
Jutro dzień przerwy na pranie, ogarnięcie się, wysuszenie namiotu. W wtorek z rana wystartujemy na ostatni siedemdziesięciokilometrowy odcinek do Wrocławia.



Dzisiejsze Nepomuki:














  • DST 83.37km
  • Teren 8.00km
  • Czas 05:46
  • VAVG 14.46km/h
  • VMAX 53.00km/h
  • Podjazdy 509m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Alojzov- Moravičany. Dzień siedemnasty.

Sobota, 20 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0


Szybka pobudka, pakowanie i ruszamy. Na początek do "centrum" Alojzova na kawę i śniadanie.









Stąd wylądowaliśmy, trochę naokoło, w Mostovicach, gdzie mieliśmy wczoraj szukać noclegu. Okazało się, że trochę po ciemku się pogubiliśmy i gdzieś zjechaliśmy z założonej drogi. Trudno, bywa...
Z Mostovic pojechaliśmy prosto do Prostejova poszukac serwisu rowerowego, bo kolejne szprychy pękały (w tej chwili byłem już bez czterech...). W pierwszym serwisie było ciężko się z panem dogadać- cały czas twierdził, że jest sobota, a w soboty nie ma mechanika. Na nic zdawało się tłumaczenie, że potrzebujemy tylko kluczy... W każdym razie pan pokierował nas kilometr dalej, gdzie był kolejny sklep. Po próbie wytłumaczenia czy raczej pokazania panu za ladą, w czym jest problem, ten od razu wziął koło (niecierpliwie czekając, aż odepnę wór i sakwy), porwał koło na zaplecze i odkręcił kasetę.
Powymieniałem szprychy i zacząłem centrować; podczas prostowania pękła kolejna szprycha... I znów- zdejmowanie koła odkręcanie kasety (tym razem na patencie, żeby nie zajmować czasu sklepowemu) i znów centrowanie. W końcu się udało.











Pojechaliśmy do centrum na gyrosa i trochę pozwiedzać, bo miasto ładne.
Z Prostejova prostą drogą dojechaliśmy do Litovela- prosto do źródełka pysznego piwa :)























W Centrum Informacji Turystycznej w Litovelu Justynka dorwała mapę, na której jest poprowadzona trasa rowerowa aż do granicy, do Głuchołaz. Podobno cała nieźle oznaczona, asfaltowa o takimi trochę bocznymi drogami; zaoszczędzi nam to stresów takich, jak wczoraj, gdy po ciemku jakiś debil wyhamował tuż przed Justką.
Dziś spokojnie wyjedziemy trochę za Litovel, zrobimy jakieś piwne zakupy na wieczór (jedzenie mamy jeszcze z zapasu zrobionego w Słowenii :)) i poszukamy noclegu. Dziś, po wczorajszej nauczce, poszukamy go "po jasności", a według mapy nie powinno to być trudne.
Jutro spokojnie powinniśmy dojechać do granicy z Polską, a w poniedziałek pod wieczór dotrzeć do Mikolina.
Uraczeni i rozleniwieni loitovelskim piwem w końcu ruszyliśmy szlakiem rowerowym w kierunku jeziorek niedaleko Morvičanów.





Z noclegu nad jeziorkami nic nie wyszło, bo były mocno nieprzystępne dla ludzi. Postanowiliśmy podjechać do następnej wioski i zapytać o nocleg, gdzie miły pan z ostatniego gospodarstwa stwierdził ,że u niego, to nie bardzo, ale wystarczy przejechać lasem dwa kilometry i w następnej wiosce "można u wszystkich".
Przejechaliśmy tym lasem z duszą na ramieniu, bo nie dość, że się ściemniało, to las wyjątkowo nieprzyjemny (ze złowieszczym hukaniem sowy...) W końcu udało dojechać się do "następnej wioski", czyli jakiegoś dziwnego domku pośrodku niczego. I nie były to dwa kilometry, a przeszło cztery... Jedna droga od niego prowadziła dalej w las, a druga "droga" na tory kolejowe. Wybraliśmy ta drugą, bo lepiej do światła ;) Kawałek jeszcze musieliśmy przejść wzdłuż torów i dotarliśmy na stację kolejową w Moravičanach. Było już ciemno, a miejsca na nocleg nadal nie było. Chcieliśmy raz jeszcze spróbować noclegu na plebanii, ale poza samym kościołem nie znaleźliśmy nic.
Chwilę pobłądziliśmy po miasteczku i spróbowaliśmy raz jeszcze "na gospodarza". Tym razem miły pan nie miał nic przeciwko, nawet wyszedł z dziećmi z domu, żeby nam potowarzyszyć przy rozkładaniu namiotu (dziewczynka dzielnie świeciła i skutecznie oślepiała latarką ;)).
Akurat, gdy weszliśmy do namiotu zaczęło kropić. Najważniejsze, że sucho nad głową, jest gdzie spać i jest w miarę bezpiecznie. Jutro zobaczymy, co dalej.





Dzisiejsze Nepomuki:
















































  • DST 117.45km
  • Czas 07:43
  • VAVG 15.22km/h
  • VMAX 56.00km/h
  • Podjazdy 1923m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Breclav- Alojzov. Dzień szesnasty.

Piątek, 19 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0



Noc wyjątkowo spokojna, a poranek piękny i słoneczny :)



Zgodnie z tym, co pani z hotelu obiecaliśmy- chwilę po siódmej namiotu już nie było, a my spokojnie robiliśmy kawę na ławeczce nieopodal hotelu.







Przez Velke Bilovice dojechaliśmy do Čejkovic, gdzie zatrzymaliśmy się na piwko i jedzenie (w końcu normalne ceny!).



















Stamtąd do Kyova, gdzie wskoczyła kolejna przerwa na piwko...











Późnym popołudniem dojechaliśmy do Vyškova, żeby zrobić piwne zakupy na wieczór. Mieliśmy też zacząć pomału szukać noclegu...







Zaczęło się robić ciemno, a jechaliśmy trochę nieprzyjemną drogą- nieoświetloną i z szybko jeżdżącymi kierowcami. W końcu z głównej drogi odbiliśmy w boczną na Určice, mając nadzieję, że dojedziemy do Mostovic, gdzie jest jeziorko i teoretycznie dwa kempingi. Niestety od Určic zaczął się dłuuuugi i męczący podjazd; ciemność i zmęczenie wcale nie pomagały, więc przed samym Alojzovem, na szczycie podjazdu, rozbiliśmy namiot w polnych krzakach. Dzisiejszego dnia było po prostu dość.
Dupa coraz bardziej boli, do tego poszły dziś dwie kolejne szprychy, tym razem od strony kasety, więc bez bata i klucza sam nic nie zdziałam. Czas znaleźć serwis.



Jedynym, dla mnie, pocieszeniem są Nepomucenowe "żniwa". W prawie każdej wiosce jest jakaś figura przedstawiająca tego świętego:










































  • DST 70.52km
  • Czas 04:45
  • VAVG 14.85km/h
  • VMAX 62.00km/h
  • Podjazdy 759m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Spielfeld- Feldbach; Bernhardsthal- Breclav (CZ). Dzień piętnasty.

Czwartek, 18 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Jak dla mnie jedna z najniespokojniejszych nocy podczas tej podróży. Nie dość, że głupie sny co i rusz miałem, to całą noc dookoła namiotu kręciły się jakieś zwierzaki...
Ja słyszałem dziki, sarny i inne kuny, a Justynka wyobrażała sobie kaczki i żaby. Ona spała nad wyraz spokojnie, ja całkowicie odwrotnie.
Poranna kawa, zbieranie się i ruszyliśmy chwilę po ósmej; było jeszcze mgliście i dżdżyście, ale jechać trzeba.













Bez mapy wcale nie jest to takie łatwe. Co chwila się gubiliśmy w wioskach, żeby trafić na jakąś główniejszą drogę, która (jak nam się wydawało...) prowadziła w założonym przez nas kierunku.
Słoweńskie podjazdy rzędu osiemnastu procent to nic, w porównaniu z tym, z czym przyszło nam się mierzyć w Austrii. Jedno jest pewne- gdy widzisz PRO kolarza, w PRO ubranku, na PRO rowerze, to nie jedź tą drogą...
Po jednym ze sztywnych podjazdów, na szczycie wzniesienia, zatrzymało się z ciekawości dwóch sympatycznych Austriaków, którzy chcieli wiedzieć co my tu robimy i gdzie jedziemy. Przy okazji dysponowali mapą i pokazali nam, którędy najlepiej jechać, żeby było jak najmniej górzyście... Dość rozbieżny mamy pogląd dotyczący "jak najmniej".



W Sankt Stefan im Rosenthal zrobiliśmy postój przy Billi na małe zakupy i drugie śniadanie...





Dość fajnym już tempem dojechaliśmy stamtąd do Feldbach, żeby gdzieś kupić mapę tej nieszczęsnej Austrii. Już przed samym wjazdem spotkała nas niemiła niespodzianka- droga, którą mieliśmy jechać dalej (według miłych Austriaków) okazała się być drogą ekspresową, bez możliwości wjazdu rowerem...
Skierowaliśmy się więc do centrum, z trudem odnaleźliśmy księgarnię (z bardzo miłą panią ekspedientką!) i nie mogliśmy zdecydować się na mapę. Ogólna Austrii była w takiej skali, że nie było na niej połowy miejscowości, a na innej- dokładniejszej- nie byliśmy jeszcze w jej zasięgu (za to obejmowała Czechy i kawałek Polski aż po Wrocław).
Po przeanalizowaniu obu map stwierdziliśmy, że... przejazd rowerem przez tą część Austrii jest bezsensownym przedsięwzięciem. Nie chodzi o ilość pasm górskich do przejechania, o stromiznę podjazdów, bo z tym jakoś byśmy sobie poradzili (choć ciut dłużej by to trwało...). W końcu już niejeden podjazd już za nami...
Głównym problemem okazało się to, że połowa dróg, to autostrady, drogi ekspresowe bądź szybkiego ruchu, gdzie rowerem nie wolno nam jechać. Żeby trafić na jakąś sensowną drogę w interesującym nas kierunku cały czas musielibyśmy bezsensownie nadrabiać drogi. A szczerze trzeba przyznać, że dziś upływa drugi tydzień naszej tułaczki i pozostał nam już tylko tydzień do założonego powrotu do Polski.
Dziś na przykład, do Feldbach, wyszło nam przeszło sześćdziesiąt dwa kilometry, a właściwie żaden z tych kilometrów nie przybliża nas w kierunku domu, tylko na wschód, w stronę drogi, którą (do pewnego momentu) moglibyśmy jechać na północ.
Dlatego też w Felbach kupiliśmy bilety na pociąg do Wiednia, bo bez sensu jechać na siłę i tracić czas. Tym bardziej, że Austria w ogóle nas nie bawi. Wszędzie tylko kukurydza i dynie. Ludzie niby mili, ale to nie to, co Słowenia.
To, że starsi ludzie nie mówią i nie rozumieją po angielsku, to jestem w stanie zrozumieć; ale młoda dziewczyna pracująca w sklepie z książkami (nie, nie w księgarni...) na pytanie o mapę Austrii robi dziwną minę, nadstawia ucho i krzyczy "heee?!", jak dziadek Eustachy, to sorry, ale nawet ja już lepiej ogarniam angielski.
Za czterdzieści cztery euro kupiliśmy bilety na dwie osoby i dwa rowery, ważny w określonych składach do trzeciej nad ranem jutro...
W międzyczasie doszliśmy do wniosku, że wcale nie musimy wysiadać w Wiedniu, tylko spokojnie możemy dojechać do jak najbliższej miejscowości graniczącej z Czechami. Padło na Bernhardsthal, stamtąd do granicy i jesteśmy w Breclav.
Trochę dziwnie nam ta Austria wyszła, ale to głównie za sprawą braku planu na powrót i trochę naszego nieogarnięcia. Tak teraz, siedząc w pociągu, myślę sobie, że  w ogóle nie mieliśmy planu powrotnego :) Początkowo miała być część Chorwacji, Bośni i Hercegowiny, Serbia, powrót pociągiem może z Bratysławy; potem z kolei była opcja, że z Chorwacji zahaczymy o Bośnię pomijając Serbię i wrócimy do Chorwacji, a stamtąd... nie wiadomo. Stanęło na pierwotnym planie, że zrobimy wybrzeże Chorwacji, ale jakoś tak za bardzo po macoszemu podeszliśmy do tematu "jak wrócić?". :)
W każdym razie wyszło nieźle- Austrię robimy "na raz" i co z tego, że nie rowerem? Zaoszczędzony czas poświęcimy na Czechy, gdzie piwo tańsze i już bardziej "swojsko" jest. A i czas na spokojnie będzie na to, żeby odwiedzić Justynki rodziców w Mikolinie.
Póki co- austriackie pociągi są naprawdę szybkie, punktualne i całkiem ładne. A co dla nas najważniejsze- KAŻDY przystosowany do przewozu rowerów.















Po ponad pięciu godzinach jazdy pociągiem, o dwudziestej drugiej trzydzieści, wysiedliśmy w Bernhardsthal. Stąd do granicy z Czechami zostało nam jeszcze niecałe dziesięć kilometrów do przepedałowania, żeby znaleźć się po właściwiej stronie mocy ;)
Było już późno, my zmęczeni podróżą, więc długo nie szukaliśmy miejsca do spania. Przy jednym z przygranicznych hoteli był ładny i czysty sosnowy las; Justka podeszłą do pani w recepcji i zapytała czy możemy się tam rozbić na jedną noc- nie było najmniejszego problemu. Warunek był tylko tak, żebyśmy się zebrali koło siódmej rano. Idealnie.
Kolacji już nie robiliśmy, bo nam się nie chciało. Rozpakowaliśmy tylko to, co najpotrzebniejsze, spisaliśmy liczniki i poszliśmy spać.
Długo oczekiwane Czechy- hurrra! :)
Do Austrii wrócimy, ale w Alpy ;)
A podróż pociągiem potrafi zmęczyć bardziej, niż rowerem.










  • DST 91.68km
  • Czas 05:57
  • VAVG 15.41km/h
  • VMAX 59.00km/h
  • Podjazdy 803m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Vojnik- Spielfeld (A). Dzień czternasty.

Środa, 17 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Mimo, że noc spędzona na plebanii, to nie było jakoś super ciepło.



Ksiądz miał nas obudzić o ósmej na śniadanie, ale sami z siebie wstaliśmy tuż po siódmej, gdy ksiądz odprawiał poranną mszę. Spokojnie się ogarnęliśmy i spakowani zeszliśmy na dół do kuchni. Ksiądz już czekał na nas z ciepłymi parówkami, chlebem i herbatą. Szybko oznajmił ,że niestety, ale musi szybko wyjść i zostawił nas samych. Przed wyjściem pokazał co i jak, zostawił klucz i pokazał na niego skrytkę. Mieliśmy czuć się, jak u siebie.



Spokojnie zjedliśmy śniadanie, Justynka pozmywała, wypiliśmy kawę, zaczepiliśmy sakwy do roweru i zamknęliśmy plebanię.
Zanim opuściliśmy Vojnik zwiedziliśmy jeszcze kościół i ruszyliśmy w stronę Maribora.





















Osiemnaście kilometrów później zatrzymaliśmy się w Slovenske Konjice na poranne piwko w pubie Črna Mačka :)













Stamtąd, aż do Slovenskej Bistricy niekończące się podjazdy i zjazdy- mega sztywne, od dziesięciu do osiemnastu procent nachylenia... Masakra, zwłaszcza z naszym bagażem. Udało się podjechać wszystko!







Na przedmieściach Mariboru zahaczyliśmy o Lida, żeby zrobić zapasy żywności przed Austrią. Justka wskoczyła po zakupy, ja wymieniłem kolejną pękniętą szprychę...















Przejazd przez to miasto poszedł nam całkiem sprawnie i niedługo po wjeździe byliśmy już na wylocie :) Odtąd, aż do granicy, droga wiodła bardzo ładnym szlakiem rowerowym (z jednym sztywnym i ciężkim podjazdem...), właściwie cały czas wzdłuż autostrady.













Po przekroczeniu granicy obraliśmy kierunek na Leibnitz...



Przed mieściną Spielfeld zrobiliśmy sobie przerwę na piwko i skorzystanie z barowego Wi-Fi, żeby ogarnąć choć kawałek drogi przez Austrię, bo mapy nie mamy :) Zlisiliśmy się na dziesięć euro za mapę na stacji benzynowej, a za jedno duże i jedno małe piwo zapłaciliśmy niewiele mniej... Do tego mapy Google i screen shoty na niewiele nam się tak naprawdę zdały...


Nocleg w dziwnych krzakach, nad jakimś bajorem. Bardzo dziwne miejsce, ale na szukanie czegoś innego nie było już za bardzo czasu i sił niewiele...
Na kolację gotowane ziemniaczki ze śmietaną i grillowana kiełbaska z cebulą. Mniam...







Byle jakoś szybko przedrzeć się przez tą Austrię...







  • DST 98.53km
  • Czas 06:05
  • VAVG 16.20km/h
  • VMAX 47.00km/h
  • Podjazdy 677m
  • Sprzęt [R.I.P.] Diamant
  • Aktywność Jazda na rowerze
Uczestnicy

Ljubljana- Vojnik. Dzień trzynasty.

Wtorek, 16 września 2014 · dodano: 03.10.2014 | Komentarze 0

Wstaliśmy szybko, żeby przed resztą osób z pokoju zdążyć się ogarnąć i wziąć prysznic. Potem posiedzieliśmy chwilę przy kawie na kompie hostelowym, żeby zobaczyć jak mniej więcej jechać dalej. Niestety, ale ostatnia mapa, jaką dysponowaliśmy, to ogólna Bałkanów w skali 1:750000; czyli słabo trochę, bo stolica zaznaczona jest niewielką kropką i nie ma większości wiosek i niektórych dróg (autostrady już nas nie interesują ;)).
Po ogarnięciu- jako tako- trasy poszliśmy na śniadaniowe zakupy. Po śniadaniu poszliśmy jeszcze do Centrum Informacji Turystycznej po pocztówki, bo mieli tam najładniejsze i w najlepszych cenach. Następnie powrót do hostelu, dopakowanie się, wymeldowanie i w trasę.















Przed tym jednak wymieniłem jeszcze jedną szprychę, która wczoraj pękła na jednym ze zjazdów. Jeszcze jedno warto wspomnieć przy okazji Słowenii i samej Ljubljany- właściwie nie ma tu problemu ze znalezieniem sklepu rowerowego- to po pierwsze; po drugie: niedaleko hostelu był sklep ze sprzętem outdoorowym, w którym bez problemu dostaliśmy kartusz do kuchenki. Żeby było zabawniej- większy kupiliśmy tu za mniejsze pieniądze niż kosztują w Polsce...
Wyjazd z miasta oczywiście sprawił nam problem, prawie wjechaliśmy na autostradę, trochę pobłądziliśmy, trochę sprawę uratował pan ze sklepu wspinaczkowego, a trochę ze stacji paliw. W każdym razie w końcu udało się i po osiemnastu kilometrach pożegnaliśmy się z Ljubljaną.
Dzisiejszy dzień mniej był dla nas łaskawy- do blisko pięćdziesiątego kilometra, do Trojane, cały czas pod górkę, do tego jeszcze uporczywy wiatr w gębę. Dopiero za Trojane, za górami, zostawiliśmy chmury, wiatr i podjazd i tempo jazdy wzrosło. W końcu też pojawił się cień szansy na to, że cokolwiek ujedziemy w stronę Maribora.





















Przed Celje droga zaczęła trochę nam się komplikować, bo na głównej był zakaz dla rowerów i trzeba było kluczyć dojazdami po wioskach... W końcu się udało- dojechaliśmy do centrum i od tego momentu pozostało "tylko" znaleźć miejsce na nocleg.



Przez leniwy poranek i późny start (po dwunastej...) szybko zrobiło się ciemno, co nie ułatwiało sprawy. Wiedzieliśmy tylko, że musimy odbić w stronę miejscowości Vojnik. Gdy w końcu odszukaliśmy właściwą drogę zrobiło się już całkiem ciemno. Połowy wiosek na naszej mapie nie było,a ciemne pobocze nie pomagało szukania kawałka ziemi na namiot. Postanowiliśmy spróbować "na gospodarza", ale nie udawało się znaleźć niczego "odpowiedniego".
Po drodze, mimo ciemności, udało się wypatrzeć figurę świętego Jana Nepomucena w Škofija Vas.



Po dojechaniu do Vojnik zobaczyłem sporych rozmiarów kościół i zapytałem Justynki czy może by tak nie zapytać o nocleg na plebanii... Spróbowaliśmy i okazało się, że... nie ma żadnego problemu. Tutejszy ksiądz sam urzęduje w tej parafii, nikt mu nie pomaga, ma miejsce...
Chcieliśmy jedynie kawałek miejsca w ogrodzie, a ten zaprosił nas do środka, pokazał pokój, łazienkę... Do tego nakarmił i napoił (przepysznym!!!) białym, idealnie schłodzonym winem. :)
Przy "okazji" załapaliśmy się na pogaduchy młodych małżeństw, bo takowe akurat miały tam miejsce... Poznaliśmy więc kilka słoweńskich par, poopowiadaliśmy skąd, dokąd, dlaczego, jak, że to nasza podróż poślubna i tak dalej... Były też pytania o wiarę, o Polskę...
Bardzo sympatyczne miejsce i okoliczności.
Jutro w planie przekroczenie granicy z Austrią.








Flag Counter