Info

avatar Ten blog rowerowy prowadzi Ciacho1985 z miasteczka Jordanów Śląski / Wrocław. Mam przejechane 46545.83 kilometrów w tym 6832.79 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 16.59 km/h i się wcale nie chwalę.
Więcej o mnie.

baton rowerowy bikestats.pl
button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl button stats bikestats.pl

Archiwum bloga

Wpisy archiwalne w kategorii

Czechy

Dystans całkowity:1378.40 km (w terenie 541.07 km; 39.25%)
Czas w ruchu:82:08
Średnia prędkość:13.95 km/h
Maksymalna prędkość:78.00 km/h
Suma podjazdów:16008 m
Suma kalorii:1576 kcal
Liczba aktywności:37
Średnio na aktywność:37.25 km i 2h 49m
Więcej statystyk
  • DST 43.00km
  • Sprzęt [R.I.P] Quip
  • Aktywność Jazda na rowerze

Przełęcz Okraj / Mala Upa

Sobota, 23 września 2023 · dodano: 25.09.2023 | Komentarze 0

Trzydniowy, a właściwiej - trzynocny wypad. 
W piątek wieczorem, tuż przed zmrokiem, wylądowałem na Camp66 pod Karpaczem. Dawno nie byłem w Polsce na kempingu, ceny trochę kosmos, ale kto bogatemu zabroni ;-) Opcja z prądem, bo na solar z uwagi na pogodę nie bardzo było co liczyć. Kemping bardzo przyjemny, z bardzo fajnym widokiem (dopiero w sobotę rano dało się zobaczyć), z całym zapleczem kuchennym, sanitariatami, miejscem na ognisko, strefą dla dzieciaków, dobrą kuchnią i przyjazną obsługą (vide: PTTK Samotnia !). 
W sobotę przed południem ruszyem sobie spokojnie na Przełęcz Okraj, do Malej Upy. Tak sentymentalnie, zawsze z chłopakami tam śmigaliśmy (można o tym przyeczytać TUTUTUTU oraz TU ;-) ) . Na przełęczy obiad po czeskiej stronie w knajpie, co zawsze, szybkie piwko i zjazd. Dobrze, że chociaż polar zabrałem do sakwy, bo mnie tak przepizgało na zjeździe, że szok ;-) 
Po powrocie na kemping prysznic, kolacja, chwila przy ognisku i spać :-) 
Niedziela, to już pakowanie busa z rana i powrót. 
Nocleg nad Zalewem Mietkowskim na dziko i w poniedziałek rano zameldowanie się na wiosce... 







 





  • DST 10.00km
  • Sprzęt [R.I.P] Quip
  • Aktywność Jazda na rowerze

Wakacje 2023.

Niedziela, 9 lipca 2023 · dodano: 09.07.2023 | Komentarze 0

Kilometry Quipem po okolicy, a przy okazji wpis wakacyjny. 


Wakacje 2023. 
Trasa autem z rowerami, choć ja z roweru na tym wyjeździe nie skorzystałem z uwagi na palące słońce i świeży tatuaż na dłoni. Nie przemyślałem tego do końca, no ale tak bywa ;-)

Kraje: Polska, Czechy, Słowacja, Węgry, Serbia, Bośnia, Chorwacja, Słowenia. 
Miała być jeszcze Czarnogóra i Albania, ale trochę się przeliczyliśmy z czasem. No i wyszła awaria, ale o tym za chwilę. 

Cała trasa wiochami i lokalnymi drogami, z opcją "unikaj opłat i autostrad". Ogólnie skończyło się na tym, że wylądowaliśmy w Chorwacji i tam przejechaliśmy z południa na północ Jadrańską Magistralą, tą, co kiedyś na rowerach. 
Normalni ludzie jadą do Chorwacji autostradą i po kilku godzinach jazdy są na miejscu. Ale nie my. Do Chorwacji dojechaliśmy przez Czechy, Słowację, Węgry, Serbię, Bośnię i jej obłędne góry. 

Wszystkie noclegi, poza Chorwacją, na dziko w przygodnie znajdowanych miejscówkach. Chorwacja niestety mocno walczy z lokatorami na dziko i tam wjeżdżaliśmy na kempingi (których jest naprawdę bardzo dużo), a reszta krajów, to hulaj dusza... 

Busik dzielnie sobie radził. Ważył sporo, licząc z bagażami, jedzeniem, lodówką, kiblem, zapasem wody itd., wyszło ponad trzy tony. Na podjazdach i zjazdach dawał sobie dzielnie radę, czasem na podjazdach w Bośni trzeba było redukować do drugiego czy pierwszego biegu, ale ciągnął pod górę dzielnie :-)

Na pograniczu Bośni i Chorwacji spotkała nas niesamowita burza i ulewa, droga dosłownie zamieniła się w rzekę, spadały kamienie, mimo dziewiątej rano było ciemno jak po dwudziestej pierwszej wieczorem, a do tego dookoła pioruny siarczyste i ogniste...

... no i nagle coś chrupnęło, strzeliło i było tak dziwnie, niespokojnie. Okazało się, że ułamała się sprężyna wahacza tylnego koła. Ale tak szczęśliwie, że się obróciła i reszta siadła na swoim miejscu; nic nie tarło, nie haczyło o oponę, tylko czasem na zakrętach dawała o sobie znać. Szukaliśmy mechanika, ale bezskutecznie (bo była sobota po dwunastej...), stwierdziliśmy więc, że będziemy jechać i ewentualnie szukać po drodze od poniedziałku... no i tak szukaliśmy i tak się jechało, że na tej urwanej sprężynie dojechaliśmy do Polski pokonując przeszło tysiąc sześćset kilometrów... :-)

Wyjazd bardzo fajny, choć jest niedosyt z Czarnogórą i Albanią, do której nie dojechałem. Ale to nie jest moje ostatnie słowo w takim razie. 
Spełnione marzenia - trzy: byłem autem w Bośni, a zawsze bardzo chciałem; widziałem Sarajewo i moja noga stanęła na starym moście (choć odbudowanym po wojnie) w Mostarze. Trochę się nie spodziewałem, ale się udało. 

Autem przejechaliśmy 2988 kilometrów; spalonego paliwa nie liczę, ale średnie spalanie mimo wagi, gór i przeciwności losu wyszło na poziomie ośmiu litrów na setkę. 
Z awarii, to jedynie sprężyna, reszta elegancko, chociaż czasem zastanawiałem się czy przed wyjazdem mówiłem mechanikowi na przeglądzie, żeby sprawdził hamulce ;-) 

Najbardziej urzekła mnie Bośnia; jest jeszcze trochę dzika, mało turystyczna, przynajmniej w głębi; wioski i wioseczki, krowy i owce na drogach, niesamowite widoki... 

Zdjęcia bez ładu i składu, nie po kolei, no ale jakieś są. 

:-) 




















































 

























































 











 



 









 








  • DST 38.03km
  • Czas 02:57
  • VAVG 12.89km/h
  • VMAX 39.76km/h
  • Temperatura 34.0°C
  • Podjazdy 153m
  • Sprzęt [R.I.P] Canyon Nerve AL+
  • Aktywność Jazda na rowerze

Włochy.

Wtorek, 31 sierpnia 2021 · dodano: 31.08.2021 | Komentarze 2

W końcu wakacje :-) 
Wyjazd w niedzielę, naszykowaliśmy i spakowaliśmy się na Bieszczady, żeby się tam pokręcić autem i rowerami. W sobotę wieczorem, po sprawdzeniu prognozy pogody, stwierdziliśmy, że w Polsce ma być za zimno i za deszczowo i... pojechaliśmy do Włoch. 
Totalnie na pałę, bez planu i dokładnego pomysłu gdzie, w busie mając zapakowane kalosze w Bieszczady i zestaw ciepłych ubrań ;-) 
Bez szczepień, testów, pewności gdzie dojedziemy, albo czy nas gdzieś nie cofną. Na granicach (Polska- Czechy- Niemcy- Austria- Włochy) zero kontroli, nikt nam dupy nie zawracał. Nie jechaliśmy autostradami, tylko lokalnymi drogami, bo przyjemniej, a i widoki ciekawsze. 
Spaliśmy wyłącznie w busie, głównie na dziko z jednym wyjątkiem na kempingu. 
Rowerowe kilometry zbiorcze z całego wyjazdu (nie pojechaliśmy jeździć na rowerach, wzięliśmy je jako dodatek do wyjazdu). 
Pierwszy dzień, to wyjazd z Polski, przejazd przez całe Czechy i nocleg gdzieś w Niemczech na pustym parkingu przy markecie, nieopodal Tureckiego kebsa, gdzie całą noc ktoś przyjeżdżał i się kręcił - ciekawe doświadczenie i niespełna cztery godziny snu. Wstaliśmy o czwartej trzydzieści i ruszyliśmy dalej, tym razem już bez deszczu. 
Po przekroczeniu granicy z Austrią totalnie zmienił się krajobraz, na horyzoncie zaczęły pokazywać się całkiem okazałe góry. 
Kraj niespełnionego malarza nic się nie zmienił, odkąd przejeżdżaliśmy tędy wracając z Chorwacji siedem lat wcześniej - dynie i kukurydza :-) 
Warto było nie jechać autostradą, tylko wioskami, bo Tyrol jest naprawdę piękny; klimatyczne domki położone na zboczach gór, mnóstwo pastwisk i krów z dzwoneczkami... 
Włochy przywitały nas słoneczną, ale wietrzną pogodą - w końcu góry, nadal Tyrol (choć po drugiej stronie granicy), dodatkowo byliśmy już całkiem wysoko. 
Żeby nie było za nudno postanowiliśmy nie jechać dookoła między górami, tylko przebić się przez przełęcze. Podczas podjazdu na pierwszą (2211 m.n.p.m.) udało nam się zagotować płyn chłodniczy; poczekaliśmy aż temperatura spadnie, uzupełniłem to, co się wygotowało i ruszyliśmy dalej w górę, tym razem już trochę spokojniej. Bądź co bądź zapakowany bus, to blisko trzy tony wagi, podjazdy rzędu dwudziestu kliku procent, a miejscami było tak stromo, że trzeba było redukować z dwójki na pierwszy bieg. Zjazdy niezłymi serpentynami, gdzie przy trzydziestu kilometrach na godzinę miało się wrażenie, że wyrzuci z drogi na zakręcie... Hamulce tylko raz udało się nieco zagrzać. Miodzio :-) 
Warto było pokonywać przełęcze, bo widoki naprawdę niesamowite! 
Następnym przystankiem miało być Jezioro Garda - moje małe rowerowe marzenie. Niestety rzeczywistość totalnie rozczarowała. Miejsce bardzo skomercjalizowane, ludzi całe mrowie, nawet w mniejszych miejscowościach pełno butików, marketów, na parkingach brak miejsc... O zatrzymaniu się na dziko można właściwie zapomnieć. Przejechaliśmy właściwie całą zachodnią część jeziora i stwierdziliśmy, że to bez sensu. Poszukaliśmy na mapie niedużej miejscowości niedaleko od Gardy i tak trafiliśmy do Borghetto. Urokliwa, piękna i spokojna wioska, w której zabawiliśmy trzy dni, zrobiliśmy sobie bazę wypadową na przejażdżki rowerami po okolicy, znaleźliśmy bardzo fajną knajpkę, do której wracaliśmy co wieczór na pyszną pizzę, tortellini i wino, a czasem poznaliśmy się już z właścicielami ;-) Papież Polak nadal we Włoszech robi swoje, a w Borghetto chyba nie było wielu Polaków, mało brakowało, a robiliby sobie z nami zdjęcia ;-)
Żeby nie było, że rowery wieźliśmy tylko na aucie, to wybraliśmy się na przejażdżkę nad Gardę wzdłuż rzeki Mincio do Peschiera del Garda. Tam oczywiście pełno ludzi, więc nie zabawiliśmy zbyt długo, ale można powiedzieć, że Garda (z) rowerem zaliczona ;-) 
Najpiękniejsze w tym wszystkim było to, że według prognoz w Polsce było deszczowo i poniżej dwudziestu stopni, a my w tym czasie mieliśmy ponad trzydzieści. W cieniu. Jak padało, tylko tylko przelotnie i w nocy. 
Powrót do Polski również z pominięciem autostrad. W Austrii GPS poprowadził nas takimi wioskami, że szok; późny wieczór, deszcz, zajebista mgła, nic nie widać, droga wąska... Świadomość, że po lewej stronie jest całkiem spora przepaść nie poprawiała nastroju ;-) Finalnie udało się znaleźć kawałek parkingu pod jakimś gościńcem, gdzie przeczekaliśmy do rana. Mimo, że na dworze było raptem sześć stopni (!), to w busie całkiem przyjemnie. Powrót z południa już tradycyjnie przez Hanusovice z postojem przy browarze Holba. 
Wyjazd totalnie na spontanie i bez planu, ale mimo wszystko bardzo udany. Może gdybyśmy wcześniej się ogarnęli z tym, gdzie wyjeżdżamy, to odwiedzilibyśmy więcej miejsc nad Adriatykiem, a tak trzeba było więcej improwizować :-) 

Jedzenie we Włoszech, to czysta poezja. Pizza, makarony (wszystkie), kawa (!), białe schłodzone wino... Chociażby dlatego warto było jechać taki kawał drogi :-)

Busem pokonaliśmy przeszło dwa tysiące trzysta kilometrów, z czego sporą część po górach, w tym Alpach. 
Najwyższy punkt, który zdobyliśmy, to Penserjoch passo Pennes (2211 m.n.p.m.). 
Podczas całej podróży busik spalił lekko ponad sto dziewięćdziesiąt pięć litrów ropy, co dało średnie spalanie na poziomie niespełna ośmiu litrów na setkę. Całkiem nieźle, jak na dwudziestoletnie auto z silnikiem dwa i pół litra. Do tego nieźle załadowanym.
DMC busa, to dwa tysiące osiemset kilo, sam na pusto waży około dwa dwieście; do tego dochodzi zabudowa, lodówka, bagażnik na hak plus dwa rowery, ponad sześćdziesiąt litrów wody spożywczej i czterdzieści do kąpieli / mycia naczyń, trochę jedzenia, ciuchy i sprzęt kempingowy. Myślę, że jeżeli nie przekroczyliśmy, to DMC, to byliśmy blisko granicy ;-) 
Rzeczy, które nam się totalnie nie przydały? Całkiem sporo, bo jak wspomniałem wcześniej spakowaliśmy się na Bieszczady. Dwa polary, kalosze i buty w góry i ciuchy przeciwdeszczowe można było zostawić w domu :-) Podobnie grill, węgiel i cztery "szwedzkie ogniska", które przygotowałem na "nasze góry". 
Z rzeczy, które się z kolei przydały, to płyn do chłodnicy (!!!), toaleta turystyczna, lodówka i solar na dachu. Dzięki solarowi byliśmy właściwie uniezależnieni od prądu - starczało na wszystko czego potrzebowaliśmy, dodatkowo we Włoszech na postojach lodówka chodziła właściwie bez przerwy. Ani razu nie podpinałem busa pod "zewnętrzny" prąd. Maty na przednią i boczne szyby też nie były złym pomysłem, bo nie dość, że chroniły (całkiem skutecznie) przed słońcem, to dodatkowo osłaniały nad od świata zewnętrznego wieczorami i w nocy :-)
Czy czegoś brakowało? Ogólnie nie, w niedalekiej przyszłości pomyślę nad trzema najważniejszymi rzeczami: podnieść zawieszenie w busie, zwłaszcza tył (przy większym załadunku mocno siadł), zamocować halogeny na przód (na te cholerne mgły było by jak znalazł; a mam cały czas odłożone i gotowe do montażu halogeny, które kilka lat temu dostałem od Teścia...), bagażnik na rowery na drzwi, a nie na hak (niestety te wszystkie mocowane na haku mocno komplikują dostanie się do bagażu z tyłu auta pod łóżkiem); szukam od dłuższego czasu, ale ciężko znaleźć na drzwi, większość dostępnych jest na klapę. 

Nepomuki. Trudny temat, do kolekcji trafiły mi dwa, jeden z Niemiec, drugi z Włoch. Po drodze było ich co prawda całe mnóstwo (zwłaszcza Czechy, choć i w Austrii kilka mijaliśmy), ale ciężko było by się przy każdym zatrzymywać... A szkoda. 

Czasy mamy takie, a nie inne, więc parę słów o obecnej sytuacji na granicach. I nie tylko. 
Nie szczepimy się, nie testujemy, po prostu żyjemy nie karmiąc głów newsami z telewizora. Na wakacje wybraliśmy się totalnie spontanicznie i na pałę, nie do końca wiedząc co z tego wyjdzie. Zaznaczam, że nie wiemy, jak wygląda sytuacja na lotniskach czy przejściach granicznych na autostradach, my jechaliśmy wiochami i mniejszymi miejscowościami, w takich też przekraczaliśmy granicę. Na granicach, jak już wcześniej wspomniałem, zero kontroli, sprawdzania... Ciężko "nie rzucać się w oczy" dużym, żółtym busem, ale staraliśmy się nie prowokować pewnych sytuacji, czyli jazda z przepisową prędkością itp. 
We Włoszech sytuacja wygląda tak, że wewnątrz restauracji mogą przebywać tylko osoby zaszczepione ("green pass"), w ogródku bez znaczenia. Wewnątrz również tylko w maseczkach, a na ulicy jak u nas - jedni mają, inni nie; nie ma reguły. Jako ciekawostkę można podać przykład z restauracji w Borghetto, gdzie sami właściciele pytali nas, jak wyglądała sytuacja covidowa w Polsce, bo w ich mediach mówili, że strasznie i trup się ścielał gęsto. Zdziwieni byli, jak powiedzieliśmy, że u nas tak przedstawiano Włochy, a zwłaszcza Lombardię. Powiedzieli, że były przypadki, że czasem ktoś umarł, niekiedy ktoś bliski, że po prostu na początku nie wiedzieli o co chodzi, jak z tym walczyć. Czyli tak, jak u nas. Ale nie było ponoć takiej masakry, jak to przedstawiały rodzime media.
Teoretycznie drogę (tam i) z powrotem powinniśmy pokonać tranzytem, każdy kraj przejeżdżając w określonym czasie. Mało realne, gdy omija się autostrady. Ciężko też nie zjeść "normalnego" posiłku po drodze. W Czechach, zgodnie z informacją na drzwiach, weszliśmy do knajpy w maskach. Ludzie wewnątrz patrzyli na nas, jakbyśmy przylecieli z innej planety, bo wszyscy byli bez. Jak my zdjęliśmy, to nawet panie kelnerki chodziły już bez.
Pozostawiam pod indywidualną ocenę z zastrzeżeniem, żeby uważnie dawkować sobie wszelkie informacje ;-) 

Wpis zbiorczy, więc i zdjęcia zbiorcze (w miarę chronologicznie). 




























































Nepomuki: 

1. Borghetto: 
 





2. Untergrasensee: 



  • DST 19.13km
  • Teren 19.13km
  • Czas 01:44
  • VAVG 11.04km/h
  • VMAX 40.25km/h
  • Podjazdy 330m
  • Sprzęt [R.I.P] Canyon Nerve AL+
  • Aktywność Jazda na rowerze

Izery, dzień drugi. [140]

Sobota, 9 czerwca 2018 · dodano: 11.06.2018 | Komentarze 0

Poranek spokojny. Słońce świeciło (gdzie te zapowiadane deszcze od rana...?!), więc rozwiesiłem ciuchy do przeschnięcia przed schowaniem do sakwy, a sam rozpocząłem leniwy poranek.
Najpierw zwinąłem mandżur, potem zamówiłem kawę i odpoczywałem patrząc przed siebie. Po prostu.
Do Chatki jednak zaczęli schodzić się ludzie, więc zebrałem się i ruszyłem dalej.
Od Chatki właściwie cały czas podjazd, aż na Stóg Izerski. Po drodze mijałem się z uczestnikami BikeMaratonu; gdyby nie to, że sam w nim kiedyś startowałem, to bardziej bym się denerwował... Zdecydowany minus dla organizatora, który wypuścił maratończyków na otwarte dla turystów szlaki.
Na Stogu Izerskim zaczęło padać, więc schowałem się pod "zadaszenie". Poznałem chłopaków z Torunia, którzy "robili dobre enduro" po Izerach. Faktycznie goście w kolorowych ciuszkach na kolorowych rowerkach (i do tego z turbobrodami) są tacy, jak sobie ich wyobrażałem.
Poznałem też Pana Waldemara. Starszy gość z Gdyni (Gdańska? W każdym razie gdzieś w Trójmiasta), który przyjechał stamtąd do Świeradowa... maluchem. Całkiem z resztą rześkim, bo z końcówki produkcji.
To jeszcze nic.
Pan Waldemar tym maluszkiem przewozi rower. Cieszy się, że nie musi zdejmować tylnego koła, wystarczy przednie. Mówi, że kiedyś miał większe auto (Cinquecento!!!), ale tam mimo otwieranej klapy musiał zdejmować oba koła, więc wrócił do malucha.
To nadal nic.
Pan Waldemar śpi w tym maluszku.
 Z rowerem.
Żeby było ciekawiej - Pan Waldemar ma rodzinę w Brzegu, a ze Świeradowa wybiera się w Bieszczady, a potem wschodnią Polską, przez Mazury, na Pomorze.
Oczywiście z noclegiem w aucie z rowerem.
Nie uwierzyłbym, gdybym nie zobaczył zdjęć. Naprawdę niesamowity gość. On obiecał mi, że wspomni o naszym spotkaniu w swoim kajeciku, w którym opisuje każdy dzień wycieczki, a ja obiecałem jemu, że wspomnę o nim tutaj. Co też, zgodnie z umową, czynię.
Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy. Jak nie w Brzegu (ma być niebawem), to kiedyś, gdzieś na szlaku.
Za to uwielbiam góry - za te spotkania przypadkowych, ale niesamowitych ludzi.
Padać nie przestawało, kolejne piwo mimo to wyschło,więc nie pozostało mi nic więcej, jak pożegnać się z Panem Waldemarem i ruszyć dalej w drogę.
Powrót, to głównie zjazd. Miejscami szeroki, szutrowy i szybki, ale pod koniec mocno błotnisty (i do tego rozjeżdżony przez maratończyków) i techniczny.
Z uwagi na deszcz postanowiłem wrócić do Chatki, ale nie spać pod namiotem, a w środku. Miejsc niestety nie było, więc pozostała gleba. W międzyczasie zupa, prysznic (o tak!!!) i okazało się, że wrócili również moi wczorajsi ogniskowi koledzy, więc było co robić wieczorem. Kolejne spotkanie z rodzaju tych cięższych, ale co zrobić...
Nocleg fajny, suchy, ciepły, bez wiatru.
Ale znienawidziłem Czechów, którzy zajęli Chatkę, siedzieli z piszczącymi dziećmi do późna i grali na gitarze stare dobre rockowe kawałki, ale z czeskim akcentem...
























































  • DST 19.88km
  • Teren 16.50km
  • Czas 01:53
  • VAVG 10.56km/h
  • VMAX 64.21km/h
  • Temperatura 24.0°C
  • Podjazdy 611m
  • Sprzęt [R.I.P] Canyon Nerve AL+
  • Aktywność Jazda na rowerze

Biskupia Kopa (891 m.n.p.m)

Niedziela, 16 lipca 2017 · dodano: 16.07.2017 | Komentarze 0

W końcu doczekałem się wolnej soboty. Pierwotny plan zakładał, że pojedziemy we dwójkę, bez Mango, w Izery. Dlaczego bez Mango? Ponieważ przyjechała moja Mama, żeby z nim zostać w ramach treningu i sprawdzenia przed naszym urlopowym wyjazdem.
Izery jednak nie wypaliły, ponieważ... pogoda zdecydowanie się popsuła i nie było sensu jechać blisko dwieście kilometrów w jedną stronę, żeby pojeździć po górach w deszczu i potem przemoczonym spać w namiocie, a właściwie w shelterze.
Stwierdziliśmy więc, że pojedziemy na spokojnie trochę bliżej. Skoro Mama już przyjechała, to trzeba było dać Jej szansę i sprawdzić czy poradzi sobie z naszym stadkiem.
Padło na Pokrzywną, do której mamy niespełna osiemdziesiąt kilometrów. Na camping Złota Dolina trafiliśmy w okolicach południa. Plan na resztę dnia był taki, że po prostu planu nie mieliśmy. Kilkukrotnie popadało, całkiem intensywnie, a my odpoczywaliśmy przy aucie, trochę pospacerowaliśmy, byliśmy coś zjeść w campingowej "restauracji" (pierogi pierwsza klasa!).




Wieczorem trochę pograliśmy w karty i poszliśmy spać :)





Poranek przywitał nas słońcem i ciepłem. Poleniuchowaliśmy do dziewiątej i zabraliśmy się za śniadanie. W planach była wycieczka na Biskupią Kopę (lub choć do Schroniska).
Z Pokrzywnej dojechaliśmy asfaltem do Jarnołtówka, gdzie odbiliśmy na żółty szlak. Od tej chwili czekała nas dziesięciokilometrowa wspinaczka, właściwie bez przerwy pod górę. Tyle tylko, że jeszcze o tym nie wiedzieliśmy.
Początek - masakra. Stromo, nawierzchnia beznadziejna, miejscami trzeba było wpychać rowery, bo nie dało się jechać. Po wjeździe do lasu sytuacja trochę się unormowała i dało się jechać "normalnie".





Po drodze w kilku miejscach jest gdzie spokojnie odpocząć. Choć "spokojnie" to trochę za dużo powiedziane, bo na szlaku było dość tłoczno.



Im wyżej, tym mocniej mamy dość. Droga nie prowadziła już lasem, a między karczowiskami, przez co w pełnym słońcu było gorąco, a gdy tylko zaszło za chmury, to było czuć zimny wiatr.
Wszystko rekompensują widoki.









W końcu dojechaliśmy do schroniska, a właściwie do Górskiego Domu Turysty "Pod Biskupią Kopą". Tam chwilkę odpoczęliśmy uzupełniając utracone na długim podjeździe elektrolity i minerały.



Tu, trochę zmęczeni, mięliśmy chwilę wątpliwości czy pchać się dalej na szczyt czy puścić się w dół fantastycznie zapowiadającym się zjazdem. Mimo, że poziomice na mapie nie zachęcały do wpychania rowerów na szczyt Biskupiej Kopy, to po chwili odpoczynku stwierdziliśmy, że szkoda by było zmarnować taką okazję, bo nie wiadomo, kiedy znów tu będziemy.
Tu na chwilę pożegnaliśmy się z żółtym szlakiem i zaczęliśmy wypych czerwonym. Jak ktoś jest mocno uparty i dobry technicznie na stromych i kamienistych podjazdach, to da radę. Nam się nie chciało.



Szlak okazał się sporo krótszy, niż nam się wydawało i po piętnastu minutach wpychania rowerów znaleźliśmy się na szczycie.





Na górze chwilka odpoczynku przy Birellu i lentilkach.





Na zjazd wybraliśmy (a właściwie, to na szczęście Justynka wybrała) kontynuację czerwonego szlaku, żeby nie wracać tą samą drogą. Czerwony łączył się na dole z żółtym, którym mieliśmy wrócić do Pokrzywnej.
Jak dla mnie zjazd bomba. Kamienisty, z mnóstwem korzeni; do tego stromy. Jedyne, co przeszkadzało, to karczowane drzewa, które trochę (za)często leżały na szlaku, co totalnie wybijało z rytmu, bo trzeba było przenosić rower.
Podczas, gdy mi gęba uśmiechała się z zachwytu, a przedramiona piekły od częstotliwości i wielkości kamieni na szlaku, Justynka sprowadzała wesoło rower podjadając po drodze jagody.



















Po zjeździe chwilę poczekałem na Żonę. Od tej chwili czekał nas długi zjazd w pełni przygotowaną "leśną autostradą". Zjazd bardzo szybki, bo chyba nie jechałem ani przez chwilę mniej, niż czterdzieści na godzinę. Super trasa, prosta, ale w sam raz na dzisiejszy dzień. Dobrze, że Mango nie było z nami, bo by zgubił nogi... :)







Wycieczka bardzo udana. Trasa może nie należąca do tych najdłuższych, ale jak dla nas - obecnie bez kondycji - wystarczająca. Potrzebowaliśmy takiego wyjazdu po "normalnych" górach i "zwykłych" szlakach, a nie po przygotowanych trasach, jak to ostatnio miało miejsce. Dziś było tak, jak kiedyś. Fajnie, we dwoje z rowerami i górami. Ale gdzie są te czasy, kiedy jednego dnia robiliśmy po górach dziewięćdziesiąt kilometrów, to ja nie wiem. Coś, gdzieś poszło nie tak.

Ogólnie trasa Pokrzywna - Biskupia Kopa - Pokrzywna jest całkiem przyjemna. Początek jest dość stromy, ale później sytuacja się normuje i czeka nas kilkukilometrowy podjazd szerokim duktem o nawierzchni złożonej głównie z szutru. I tak aż do schroniska. Od schroniska, jeżeli chce się wybrać na szczyt, to polecam pchanie roweru. Można też go zostawić w schronisku, ale wówczas tracimy fajny zjazd. Jeżeli o sam zjazd chodzi, to dla osób z bardziej zaawansowaną techniką jazdy i większą odpornością na stres zjazdowy polecam kontynuowanie zjazdu czerwonym szlakiem przechodzącym przez Biskupią Kopę (ten szlak omija bezpośrednio schronisko). Dla osób mniej zaawansowanych lepszy będzie zjazd w tą stronę, z której się przyszło. Reszta szlaku, to zjazd taką samą (a właściwie nawet lepszą) drogą do samej Pokrzywnej. Całość trawa około 20 - 30 min, jeżeli mało hamujemy po drodze i odpowiednio dłużej, jeżeli korzysta się z hamulca częściej. Cała trasa raczej na rower górski, choć widzieliśmy kilka osób na trekkingach.
W samej Pokrzywnej (i Jarnołtówku) jest sporo miejsc, gdzie można coś zjeść, choć nie byliśmy w żadnym. W Jarnołtówku jest również sklep, w którym można się zaopatrzyć na wycieczkę. Później jest już tylko schronisko (normalnie zaopatrzone w picie, jedzenie i piwo) lub dziwna budka na szczycie Biskupiej Kopy (po stronie czeskiej), gdzie kupić można piwo, w tym wolnego od alkoholu bardzo dobrego Birella. Ceny nie powalają.

Po powrocie do auta zapakowaliśmy rowery i po lekko ponad godzinie byliśmy z powrotem w Brzegu. Zwierzęta żyły, wyglądały na zadowolone, więc Mama sobie poradziła.
Na dodatek czekał na nas od razu ciepły obiad, co w całości sprawia, że Mama może być w Brzegu częstszym gościem :)



Na koniec zupełny hit. Jak dla nas.
Przeglądając mapę Gór Opawskich na campingu w Pokrzywnej, wyleciała mi z mapy jakaś reklama. Zainteresowała mnie jednak, bo mało kiedy z map wyskakują reklamy. Ta dotyczyła nowego (?) produktu wydawnictwa kartograficznego Galileos, a mianowicie mapy, która jest odporna na deszcz, gniecenie i rozdarcia. Przy tym zajmuje tyle samo miejsca, co zwykła papierowa mapa i na pierwszy rzut oka niczym się nie różni. Testowaliśmy ten promocyjny kawałek na wszelkie możliwe sposoby: moczyliśmy, zgniataliśmy, próbowaliśmy rozedrzeć. I nic. Mi co prawda w końcu udało się jakimś cudem rozedrzeć kawałek, ale nie wiem jak to się stało. W każdym razie map najczęściej nie traktuje się tak, jak my próbowaliśmy. Genialny wynalazek. Od teraz już tylko takie mapy będę kupował.







  • DST 13.51km
  • Teren 13.51km
  • Czas 01:10
  • VAVG 11.58km/h
  • VMAX 29.65km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 296m
  • Sprzęt [R.I.P] Canyon Nerve AL+
  • Aktywność Jazda na rowerze

Lipovské stezky.

Niedziela, 9 lipca 2017 · dodano: 09.07.2017 | Komentarze 0

Całą noc przespaliśmy smacznie i spokojnie.
Po obudzeniu zjedliśmy śniadanie, wypiliśmy kawę i herbatę, zebraliśmy nasz cygański tabor i pojechaliśmy do Lipova - Lazne na tamtejsze trasy.
Jak to tam wygląda? Mam mieszane odczucia. Z jednej strony miało być łatwiej (dla Justynki) niż na Rychlebach, ale nie do końca było. Pojęcie względne, bo faktycznie trasy są łatwe, co potwierdza widok osób jeżdżących tam z dziećmi. Podjazdów niewiele, zjazdów trochę więcej. Trasy są względnie krótkie, co sprawia, że za jednym zamachem można objechać wszystkie. Kilka razy.
Trasy dzielą się na Helios - trochę podjazdu wąskim singlem i trzy opcje zjazdu; dwie niebieskie (łatwiejsze) i jedna czarna (ponoć trudniejsza). Wszystko fajnie - podjazd niemęczący, zjazdy delikatne, bandy fajnie wyprofilowane, a większość trasy da się przejechać pompując. Wszystko fajnie, ale minusem tej trasy jest to, że jest na łące, na której nie ma drzew, a nawet miejsca do odpoczynku są w pełnym słońcu. No i to jest główna przeszkoda tego miejsca.
Druga trasa, to Toc, ta przebiega w lesie, więc pogoda gra mniejszą rolę. Całość poprzedza krótki, nie za bardzo wymagający podjazd zielonym szlakiem. Po dojechaniu w okolice szczytu góry Toc mamy do wybory trzy opcje zjazdu: dwie czerwonym i jedną niebieskim szlakiem. Wszystkie o ogólnie łatwym i przystępnym poziomie trudności, wszędzie są hopki i bandy, a zjazd przebiega płynnie.
Ogólnie trasy są fajne, niezbyt ciężkie. Trochę za krótkie, ale można na nich fajnie poćwiczyć pompowanie oraz wchodzenie i wychodzenie z band. Takie łatwiejsze Rychleby i krótsze Single.
Zdecydowanym plusem jest też to, że są stosunkowo blisko Brzegu (niewiele mniej mam kilometrów na Ślężę...), więc sądzę, że będziemy (albo będę, jak Justek znów zacznie studia) częstszymi gośćmi na zmianę z Rychlebami.
W samej miejscowości słabo o otwarty sklep w weekend, praktycznie nigdzie nie można płacić złotówkami. Pozostaje płatność kartą w przyhotelowej restauracji Helios. Brak też sensownego miejsca parkingowego, gdzie można by stanąć na "dziko" w cudownych okolicznościach przyrody. Campingów również nie widzieliśmy po drodze. Dlatego też wybraliśmy nocleg przy Rychlebskych Stezkach i dojazd dwadzieścia kilometrów na Lipovske Stezky.




















































Kategoria Canyon, Czechy, Góry


  • DST 2.29km
  • Czas 00:08
  • VAVG 17.18km/h
  • Sprzęt [R.I.P.] BUBek
  • Aktywność Jazda na rowerze

...

Sobota, 8 lipca 2017 · dodano: 09.07.2017 | Komentarze 0

Sobota pracująca.
Po pracy mieliśmy jechać do  Mamy na imieniny, ale... rano wysiadając z pociągu IC relacji Przemyśl - Świnoujście, spotkałem Mamę wsiadającą do pociągu, z którego ja wysiadałem... Okazało się, że jedzie na tydzień do cioci Moniki do Świnoujścia.
No cóż...
Coś jednak należało zrobić z weekendem. W Brzegu nie chcieliśmy zostawać, stwierdziliśmy również, że odpuścimy dwie grillowe imprezy, na które nas zapraszano, żeby nie było później, że kogoś faworyzujemy.
Szybka akcja - postojowe akumulatory w aucie naładowane od zeszłego weekendu, woda również naczerpana, więc... pojedziemy na Lipovske Stezky. Tam nas jeszcze nie było, to trzeba zaliczyć.
Po powrocie z pracy szybkie pakowanie i jazda. Ponieważ w Lipova Lazne jakoś nie bardzo widziałem nocleg na dziko, postanowiliśmy spędzić noc na parkingu przy Centrum Rychlebskych Stezek.
Dojechaliśmy dokładnie w to miejsce, gdzie ostatnio byliśmy z Mariem i zrealizowaliśmy taki sam scenariusz: na piwko do Centrum, a kiedy skończyły nam się korony wróciliśmy posiedzieć przy piwku przed autem. No i spać. 
Tym razem pogoda dopisała.
W końcu z Żoną zawsze jest najlepiej! :)






  • DST 7.00km
  • Temperatura 16.0°C
  • Podjazdy 423m
  • Aktywność Wędrówka

...

Niedziela, 7 maja 2017 · dodano: 07.05.2017 | Komentarze 0

Końcówka majówki i wyjazd bez rowerów. W miarę blisko, bo niespełna półtorej godziny od Brzegu w okolice Gór Opawskich, konkretnie do Pokrzywnej i Jarnołtówka.
Nocleg w busiku na całkiem fajnym kempingu Złota Dolina w Pokrzywnej; wieczorem kolacja i rozmowy przy grillu, a rano pojechaliśmy do Jarnołtówka, skąd czerwonym szlakiem doszliśmy do Domu Turysty "Pod Biskupią Kopą". Szlak rzeźnik, chyba najgorszy z możliwych, bo cały czas pod górę i to bardzo stromo. Następnym razem spróbujemy dłuższego, ale może mniej stromego. No i buty w góry może założę... ;) I wdrapiemy się na szczyt Biskupiej Kopy! :)
Pogoda dopisała, w nocy było o dziwo ciepło, w ciągu dnia prawdziwa wiosna i zero deszczu.
Z pewnością wrócimy do Pokrzywnej i do Złotej Doliny Camping nr 144. :)
















































  • DST 2.10km
  • Czas 00:09
  • VAVG 14.00km/h
  • Sprzęt [R.I.P.] BUBek
  • Aktywność Jazda na rowerze

Powrót z Singltreka.

Wtorek, 3 maja 2016 · dodano: 03.05.2016 | Komentarze 0

Czwarty dzień, dzień powrotu.
Wstaliśmy tak wcześnie, jak nigdy- o szóstej trzydzieści już w kawiarce gotowała się woda na kawę...
Pogoda cały czas w dechę; ostatnie śniadanie na trawce, mycie garów i o dziewiątej, już spakowani, byliśmy gotowi do powrotu.









W Novym Mescie pod Smrkem udaje się nam ustrzelić pierwszego tego dnia Nepomucena- pod starym ,zabytkowym kościołem. Bardzo ładny z resztą...





Na powrocie unikamy autostrad, więc jedziemy na spokojnie przez Szklarską Porębę. W wyższych partiach gór widać jeszcze śnieg...



W Kostomłotach nie zjeżdżamy na autostradę, tylko jedziemy przez wioskę tempem wypoczynkowym. Trafiamy tu na kolejnego Nepomuka i krzyż pokutny.







Jadąc dalej do Wrocławia bocznymi drogami dojechaliśmy do Sośnicy, gdzie kiedyś- na rowerach- trafiliśmy na zamknięty kościół. Tym razem okazał się otwarty, tyle, że z kratami. Udało się jednak uchwycić kolejnego Nepomucena- całkiem rzadkiego, bo z palcem na ustach...





Przed samym Wrocławiem pogoda nam się popsuła i zaczęło padać. Po dojechaniu do miasta rozpakowaliśmy się i pojechaliśmy do Romy na lody, potem do mamy na obiad.

Majkówka? Jedna z bardziej udanych- pogoda cały czas dopisywała, pieseł się wybiegał, my wyjeździliśmy. Po prostu odpoczęliśmy. od pracy, od miasta, od ludzi.

A już jutro powrót do rzeczywistości w oczekiwaniu na następne wolne, które tak prędko nie nadejdzie...



  • DST 35.96km
  • Teren 35.96km
  • Czas 03:01
  • VAVG 11.92km/h
  • Podjazdy 669m
  • Sprzęt [R.I.P] Canyon Nerve AL+
  • Aktywność Jazda na rowerze

Singltrek pod Smrkem; dzień drugi.

Poniedziałek, 2 maja 2016 · dodano: 03.05.2016 | Komentarze 0

Z kurami poszliśmy spać, to i z kurami wstaliśmy- o szóstej trzydzieści wstaliśmy oddać dług naturze, ale oboje stwierdziliśmy, że z czystej przyzwoitości położymy się jeszcze spać. No i tak, trochę na siłę, przespaliśmy do ósmej z kawałkiem.
Pogoda znów dopisuje- od rana świeci słońce, jest ciepło, choć trochę wietrznie. Śniadanie na trawie zdecydowanie lepiej smakuje, niż gdziekolwiek w mieście...







W okolicach dziesiątej jesteśmy umówieni z Justynki koleżanką- Martą, więc zbieramy siebie i rowery i ruszamy do Singltrek Centrum.



Z uwagi na kondychę i łapki Mango stawiamy na krótszą opcję, czyli moją wczorajszą jazdę, ale bez Hejnickego hrebena.
Czyli najpierw klasycznie- dojazd zielonym, potem w górę czerwonym, trochę czarnego i dojazd do Hubertki.













Mango radzi sobie zajebiście. Cały czas biegnie po szlaku,choć mógłby sobie skracać drogę przez las. Kondycja dużo lepsza, niż w zeszłym roku, cały czas trzyma przyzwoite tempo. Mimo, że do Hubertki dobiega już trochę zmęczony (pewnie kwestia różnicy wysokości...), to jest najlepszym szlakowym psem na świecie! :)
Tam w końcu odpoczywamy i się posilamy przed dalszą drogą.



Wszyscy odpoczywamy. Na powrót wybieramy czerwony szlak, bo Martę trochę ogranicza czas, a my nie chcemy zajechać psa.





Po czternastej pożegnaliśmy się z Martą i na spokojnie dojechaliśmy do auta.
Pies był totalnie zmęczony, my właściwie też. Pozostało więc odpalenie grilla i wybranie ochotnika do wycieczkę do sklepu.
Posileni poszliśmy do Singltrek Centrum poodpoczywać w w słońcu przy trunkach.
Pies nam odpadł na resztę wieczoru...





 






Tego dnia było już ani czytania, ani gry w karty, bo spać poszliśmy, gdy na dworze jeszcze zmierzchało...




Flag Counter